Zaczyna Pan swój list: „mówią mi przyjaciele, których głos …”. Pamięta Pan wiersz Adama Mickiewicza Żeglarz? Poeta żegna się w nim ze swoimi przyjaciółmi, zostawiając ich na brzegu, samemu udając się w podróż w nieznane, przez morze, a więc żywioł najbardziej niebezpieczny, jak twierdzili starożytni Grecy. Jedynie on pośród pozostałych na brzegu przyjaciół filareckiej i filomackiej konfraterni posiadał w sobie kruszec odwagi, a może i szaleństwa, aby zaryzykować i wybrać się w podróż, wsparty jedynie o maszt, któremu na imię poezja. Maszt, ratujący z katastrof niejednego rozbitka. Giuseppe Ungaretti w przejmującym wierszu Radość rozbitków (na który często powoływał się „późny” Krzysztof Karasek, poeta dla mnie ważny) zapisał: „Znowu podejmiesz podróż / jak po rozbiciu statku / ocalały / wilk morski”.
Wracając do listu i przytoczonego incipitu, otóż jest błędem, z gruntu założycielskim, nasłuchiwanie, co mówią inni o stawianym przez nas znaku. A to dlatego, że powinien Pan wziąć pod uwagę głębokie i kondycjonalne uzależnienie ludzi od swojego odbicia w duszy bliźnich oraz odbicia w zwierciadłach kulturowych i socjalnych, a także założyć rzecz elementarną, to znaczy towarzyskie kłamstwo. A na marginesie, to zastanawiające, czy przypadkiem tak zwany ład kulturowo-społeczny nie opiera się na kłamstwie, czy to przypadkiem nie kłamstwo jednoczy ludzi, nawet jeśli jest to umowa w dobrej wierze, to jest ona przecież przeciwko innej umowie. Czyż i chaos nie jest dalece przez nas niezrozumiałą umową? Proszę mi wybaczyć te dygresje, ale mój umysł jest jak drzewo i często z głównej myśli / pnia zakwita myślami pobocznymi – konarami / gałęziami, gałązkami / pączkami. Nie należy więc przywiązywać się do rąk, które poklepują po plecach i po ramieniu. Gdy ręce zakłada się do tyłu, to lepiej się myśli, te wyciągnięte przed siebie, przed oczy, a już na pewno te wymachujące ręce, proces myśli zakłócają jak nadajniki. Ręce znajomych, krytyków, instruktorów, krewnych i innych, to na nic. Rozumiem w wielu z nas wrodzoną potrzebę mistrza, nauczyciela, nawigatora, autorytetu, jak również imprimatur. Czytając stosy poezji przekonałem się, że niektórzy autorzy sięgali po pieczęć zgody na druk majestatu Kościoła. To bardzo ciekawe, gdyż nie należeli do księżowskiego stanu, co nie oznacza, że byli od wielu przedstawicieli tego stanu bardziej bogobojni. Odnoszę wrażenie, że kilku księży wydających obecnie wiersze, silniej stoi na gruncie laicyzacji niż nieliczni „imprimaturowcy”, nie użyli oni w przypadku ostatnich swoich tomów skrótu ks. przed imieniem i nazwiskiem. I proszę – znów mój umysł / drzewo wypuszcza nie te gałęzie, które winne być nakierowane na treść Pańskiego listu. Słowem: mistrzowie w naszym życiu są niezbędni, z drugiej strony, to, co w literze musi się wyjawić i oddać na świat, na pewno zostanie dostrzeżone i przez świat podjęte.
W chwili, kiedy zdecydował się Pan na postawienie litery, już Pan jest sam. Jest Pan sam nawet wtedy, gdy ta litera nie jest własna, o czym zdaje się już pisałem. Sam na sam z pustynią kartki (najlepsze są te bez jakichkolwiek linii i znaków wodnych). A to dlatego, że wstąpił Pan na drogę ścigania celu i pozostawiania ściegu tego pościgu dla ogółu zupełnie niezrozumiałego, więcej – w pewnym sensie nieprzetłumaczalnego. Moja kochana, nieżyjąca matka zadawała mi pytanie: po co ty to piszesz? I nie zadowolona odpowiedzią, zadawała to samo pytanie sąsiadom i znajomym. Z drugiej strony, co światlejszą sąsiadkę upraszała, aby ta czytała moją pisaninę na głos i tłumaczyła jej wers po wersie. Nie mogę do dziś rozstrzygnąć, czy wynikało to z troski o mój psychiczny status, ludzkiej ciekawości, czy też może z braku zaufania do zajęcia, jakiemu się oddaję. Załóżmy, że ktoś z nudów pyta w pociągu, czym Pan się zajmuje? Przytaczam tę okoliczność teoretycznie, gdyż obecnie ludzie w pociągach z sobą nie rozmawiają, w ogóle – rzadziej niż kiedyś rozmawiają, gdyż ludzkie gadanie przejęły na siebie telewizyjne cyborgi oraz internetowi kowboje i sykofanci. Do rzeczy. Gwarantuję Panu, że żadne wytłumaczenia zajęcia, jakim jest pisanie wierszy nie spotka się z zadowoleniem. Ani te rilkeańskie, że „śpiew jest istnieniem”, ani te, że chodzi o wyższy stan przeżycia tego, co tu i teraz, ani te, że litera dąży ku poznaniu samej siebie, a przez to i rzeczywistości. Co najwyżej usłyszy Pan, że ów ktoś, kto zagadał kiedyś też coś sam pisywał albo pytanie, czy da się z tego wyżyć? Może Pan nadal tłumaczyć, że pieniądze stanowią kwestię drugo lub nawet trzeciorzędną, że w ogóle nadmierne posiadanie czegokolwiek umartwia istnienie posiadającego, że dla poety największym kapitałem są słowa i to te tylko, które są darowane, a więc mają siłę wskrzeszania, gdyż jak powiada Leopardi „rzeczy marnieją, gdy rozum rośnie w siłę”, te rzeczy, stanowiące naturalny inwentarz planety i te, będące na wyposażeniu kulturowym i cywilizacyjnym. Spotka się Pan co najwyżej z nutką wyższości w słowie lub geście albo konstatacją typu: nic nie jest darowane, wszystko trzeba wyszarpać własnymi rękami.
A zatem niech Pan uda się w pustosz, która jest bezludną puszczą lub na pustynię, która jest bezdrzewną pustoszą i tam, w tę jedną, drugą, trzecią noc głęboką jak wiertnia zajrzy w siebie i zapyta: czy ja pisania potrzebuję, czy bez niego grozi mi rozpadnięcie do poziomu komórek? Czy ono jest tak ważne jak oddychanie, fizjologiczne konieczności i wszelkie inne doznania życia, te przyjmujące postać cierpienia oraz te, przewracające się na stronę rozkoszy i przyjemności? Słowem: czy Pan musi dziergać znak, czy Pan musi wytatuować literę na ciele życia? Jeśli Pan nie musi, jeśli to sprawa chcenia – więcej jest dzisiaj Chciców niż Niechciców – to radzę żyć i zbroić godność swojej wolności, która bardziej jest zagadnieniem człowieka wewnętrznego niż zewnętrznego. Gdybyż jednak ta biała kartka Pana pociągała, no cóż, proszę pamiętać, że to nie zwyczajna kartka, a stromy, niebezpieczny i skalisty stok, którego „wieczne” pokonywanie jest sprawą na całe życie. Może raz, drugi, a nawet trzeci cień czegoś większego, czegoś głębszego niż moje i Pańskie życie przejdzie przez to mniejsze, którym jest gramatyczny spichlerz wszystkich języków świata.
Nikt tej wyprawy za Pana nie może zrobić i nikt za Pana nie może powiedzieć: „pisz”. A jedną z tkanin swojego umysłu proszę obramować ściegiem pochodzącym ze Zdań i uwag Adama Mickiewicza:
W słowach tylko chęć widzim, w działaniu potęgę:
Trudniej dzień dobrze przeżyć niż napisać księgę.
Pisanie wierszy po to tylko, aby zostać docenionym, poklepanym po plecach, wywyższonym przez splendory i apanaże, aby być zaproszonym do machine życia literackiego, do cechu piszących w gminie lub powiecie, by brać udział, jak chce Czesław Miłosz, w „turniejach garbusów”, takich motywów sięgania po pióro zdecydowanie odradzam. Najlepiej, to zbić wszystkie lustra, nawet te naszego umysłu, w których mogłaby odbić się lub rezonować litera, wytrząsnąć z siebie myślenie i myśli, gdyż jak podaje Péter Esterházy „myśl w literaturze jest zbyt podejrzana”, a już poezja, ta w ogóle buduje (się) na języku, a nie na myśli i raczej dopiero ją tworzy, gdzieś w pół drogi między podawcą litery, a odbiorcą. Dlatego zaufaj oku i uchu, tym najbardziej elementarnym narzędziom poznania i odbioru. Kiedy się budzisz, to wpierw wyłania się zobaczone i usłyszane.
Krzysztof Karasek w jednym z wierszy podał|: „Musi zostać połknięte oczami / co ma zostać strawione sercem”. Zbić zatem lustra, posłać do diabła wszystkie bożki, żadnego bowiem „nie będziesz miał przed sobą” i tych cholernych autocenzorów, którzy podczas pisania obsiadają ci plecy niczym małe biesy oraz jakiekolwiek głupkowate pragnienia, co do losu wiersza, czy tylko tekstu. Zakładaj, że piszesz bez celu i bezinteresownie, co najwyżej ad gloriam Dei, a jeśli już Twoja wyobraźnia, a nerwem każdej jest jakaś lokacja w przestrzeni, potrzebuje oparcia, to załóż jeden punkt, imaginowanego lub konkretnego odbiorcy listów w butelce, jakimi dla wielu jest poezja. Ja Pana również w jakimś sensie sobie założyłem.
Zapoznałem się z Pańskimi wierszami, no cóż – proszę próbować dalej, ćwiczenia dozowane w umiarze jeszcze nikomu nie zaszkodziły, a prędzej czy później zawsze prowadzą do osiągniecia, na ten przykład: wyniku. Dużo czytać i duszę swoją rozciągać jak miech harmonii, a tym samym lingwistyczny ikonostas, być może wpadnie weń kiedyś i wzbogaci go któryś z Pańskich obrazów, tylko Pańskich, nie przynależnych, choćby w części, do któregoś z poprzedników. Jak również proszę nie bać się oddalać od siebie słów, na ile się da, tych, które zwarła ze sobą, wydawałoby się po wieczność, tradycja. Po to, aby związać je, a może i nie związać w inny, dotąd nieznany, ale sensowny horyzont i po to, żeby oddalone zbliżyć do siebie jeszcze bardziej. Te zamachy jednak muszą przekładać się na projekt istnieniowy, w przeciwnym razie pozostaną co najwyższej gramatyczną gimnastyką. Psujów języka mamy dzisiaj na pęczki, co nie wynika koniecznie z braku talentów, lecz poważnych ubytków w czytaniu i pisaniu. Są jak dzieci, rozkładają zabawkę, ale złożyć z powrotem (niekoniecznie tak samo), to już nie potrafią. Jeden z największych obrazoburców Artur Rimbaud wołał: „Zanim zaczniecie obalać pomniki, zaliczcie przedmioty humanistyczne”.
Przede wszystkim jednak niech Pan żyje po same trzewia, po ból i po rozkosz. Wpierw należy „dzień dobrze przeżyć”, a dopiero potem zapisać, kto wie, czy nie w najdalszej kolejności, kiedy to już ciśnienia litery nie wytrzymałby cały zastęp aniołów lub diabłów. W najdalszej kolejności. Przed Panem już padły całe korpusy na froncie języka, stając się w swojej drodze „martwcami” i wielu do dziś się nimi staje, brocząc czarną żółcią i więdnąc, podlewając się kwasami goryczy. Mój ty Boże, dać się nabrać na to, że ścieżki wiersza można wychodzić nie w swoich butach lub butach za małych albo za dużych, doprawdy smutny to los. Trzeba uważać na ukrytą w losie języka ironię, miał bowiem zawieźć mnie do najcudowniejszej „patrii” lecz zawiódł i wrzucił mnie w jakąś „patię” (bez „r”), psychopatię charakteru, socjopatię starzenia się, manii – mitomanii, megalomanii. Wrzucił w niepewność, w jakiś brak, który jest jak piekło.
Sprzeczność języka: miał zawieźć ku czemuś, a zawiódł.
Chciałby Pan ode mnie rozumowych wykładni, gotowych wzorów. Nie dam ich Panu, bo sam ich nie mam. Przeczytałem setki przypisów definiujących poezję, sam takich podałem co niemiara, ale przepis? Wyłożenie przepisu, koń by się uśmiał, a los by wyśmiał. Musi to wybrzmieć w tym liście wyraźnie: jest los człowieczy, ale i język ma swój los. Jego nawigatorem, a nie uzurpatorem jest poeta. Nie ma żadnego przepisu, a źródła poezji są niedocieczone i wciąż przepastne. Poeta, zanim poda słowo, wpierw zanurza się w rejon, gdzie panuje niewiadome lub nie panuje wiadome, gdzie kategorie – wiem albo nie wiem nie podległy żadnym ustaleniom. Zanurza się mimo woli, wbrew sobie.
Zapisy tych rejonów są na ogół bezwiedne. Wola, zwłaszcza w sprawie poezji niewiele potrafi wskórać. W jej przypadku jest ona zabobonem. Osobiście nie chce mi się już pisać wierszy teoretycznych, interesują mnie tylko te podpowiedziane, a podpowiedzi nie należą do mnie.
Ponieważ podpowiedzi są niejako spoza nas, nos Szanowny Panie trzeba spuścić na kwintę, co oznacza ni mniej, ni więcej: nie grzeszyć pychą. Jak można pysznić się czymś, co nie nasze. Pysznią się tylko ci, którzy są częścią przemysłu kulturowego, myślą, że tworzą, że to, co podają nam do pożucia jest wyłącznie ich, tymczasem oni najwyżej realizują produkt, przetwarzając to, co kiedyś ktoś pierwszy podsunął nam jako podpowiedziane.
I to byłoby tyle. Teraz udaję się na drzemkę, a po niej być może pobudzi mnie do życia któryś z „prefaktów”, świętych, bo nie ustalonych.
WOJCIECH KASS