fbpx
HOME
Andrzej Stanisław Kowalczyk

List Prokopiosa z podróży do Egiptu

Prokopios życzy Andreasowi i Archelaosowi, aby im się dobrze działo.
Jestem więc w Antiochii, sam w to nie mogę uwierzyć. Tu mnie kiedyś dzieckiem przywieziono i przeżyłem nawet trzęsienie ziemi. Pamiętam widok posągów spadających z cokołów. A może pamiętam nie trzęsienie ziemi, lecz opowieści rodziców. Antiocheńczycy mówili, że spadające posągi to najgorsza wróżba. Ojciec na to powiedział, że najgorszą wróżbą są tacy wróżbici i że gdyby był antiocheńczykiem, wyprosiłby ich z miasta, bo zmyślonymi głupstwami nie należy powiększać prawdziwego nieszczęścia.
Nasz statek wyszedł z Pireusu o wschodzie słońca. Nie mogłem się napatrzeć morzu, które było koloru wina. Dobre wiatry sprzyjały żegludze i płynęliśmy szybko kursem na Kretę. Myślałem, że będę z nostalgią patrzył w kierunku Attyki, ale nie było siły, która by mnie przeniosła z dziobu na rufę. Bałem się, że jak spojrzę za siebie, statek i morze znikną, a ja znajdę się na agorze wśród przekupniów zachwalających swoje sery i oliwki. Dom i Ateny z każdą chwilą oddalały się, świat z każdą chwilą otwierał się przede mną.
Przylądek Sunion, którym Attyka wita i żegna żeglarzy, minęliśmy w znacznej odległości. Świątynia Posejdona świeciła jak rozpostarty żagiel, budząc zachwyt podróżnych, ale nie mój. Hymenaios specjalnie lubił ten chram i często go nawiedzał. Długo przesiadywał na stopniach świątyni, napawając się obrazem wody i nieba. Nauczył mnie kochać horyzont.

Nie pożegnałem Sunionu, tak jak nie pożegnałem Aten. Kiedyś Aristobulos zaprowadził swoich uczniów do Pireusu, żeby nam pokazać statki wypływające w morze i zawijające do portu. Biednego Aristobula poniosła swada i zamiast poprzestać na pokazaniu nam portu, który rzeczywiście nas zachwycił, kazał nam wyobrazić sobie smutek tych, co opuszczają ojczyznę, i radość tych, którzy z łaski bogów mogą znów postawić stopę na ukochanej ziemi. Smutek Achajów wyruszających na wojnę z Troją łagodziła wiara w zwycięstwo, radości powrotu nic nie mąci. Ona wiedzie podróżników z najdalszych bezdroży do bram umiłowanego miasta, które z czcią całują. Kiedy Aristobul tak deklamował na nabrzeżu, my obserwowaliśmy z jakim zapałem marynarze przygotowywali statek do wypłynięcia w morze, z jaką ochotą wykonywali wszystkie polecenia bosmana.
– Chłopcy – zawołał do nas jeden z marynarzy – ma tam który dla nas drachmę na wino u Empedoklesa? Płyniemy do Aleksandrii, nie znam piękniejszego miasta!
– Nie znasz piękniejszego miasta – odpowiedział czujny Aristobul – boś nie widział Aten, pijaku!
– Ja Aten nie widziałem? Urodziłem się w Atenach i dzieciństwo spędziłem na Keramejku, zanim zamieszkałem pod żaglem i niebem. Żadne miasto, a widziałem ich kilkadziesiąt, nie śmierdzi jak Ateny.
– Łżesz, oszczerco – zawołał Aristobul i kazał nam wynosić się z portu.
Odpowiedział mu śmiech kilku marynarzy, którzy przysłuchiwali się rozmowie.
Pomyślałem, z jakim smutkiem będę wracał, jak trudno będzie mi się pogodzić z przymusem powrotu. Wtedy po raz pierwszy przyszło mi na myśl, żeby nie wracać. Jaki sens ma daleka podróż, skoro planujemy wrócić do miejsca, skąd wyruszyliśmy? Po co były te wszystkie przygotowania, praktyczne i duchowe? Czy po to wiatr i morze, słońce i ludzie Egiptu odmienią mnie, abym godził się na powrót do punktu wyjścia? Nie jestem zainteresowany przeszłością, jestem zainteresowany życiem. Węże zrzucają starą skórę – spodziewam się, że to samo przydarzy mi się w Egipcie. Z jaką łatwością oderwałem się od Aten, ile nadziei budzi we mnie ta podróż. Moje plany mogę w każdej chwili zmienić, jednego tylko się nie wyrzeknę – ruchu. Przywiązujemy się do miejsca jak drzewa albo kamienie, a przecież nie jesteśmy ani drzewami, ani kamieniami.
Na statku czułem się jak argonauta i to poczucie mnie nie opuszcza. Nasz skarb jest gdzie indziej. Dom przygotowuje nas do wyprawy, która nas odmieni. Nie ma gorszego losu niż spędzenie życia na progu własnego domostwa. Każdy dom jest klatką. To nas różni od zwierząt, że nas w naszych klatkach nie trzeba zamykać. Drzwi otwarte, ale próg przestąpić strach. Byłem tylko Ateńczykiem, chciałem stać się również aleksandryjczykiem, a teraz jestem nawet antiocheńczykiem. Nazywać siebie całe życie tylko od imienia jednego miasta, to tak jakby przykuć się łańcuchem do ściany i chwalić ogniwa, że trwałe. A przecież kilkaset lat wystarczyło, abyśmy nabyli niebywałą łatwość przemieszczania się: statkiem, wierzchem, wozem, pieszo. Gdybyśmy mieli wegetować jak rośliny, bogowie ujęliby nam rozumu i nie pozwolili wymyślić koła, żagla, siodła czy nawet sandałów. Wygnanie uchodzi za surowy wyrok, ale gdyby na mnie kiedyś spadło, powtórzyłbym za Diogenesem: „I to nie do pogardzenia!”. Dopiero bowiem na obczyźnie Diogenes zwrócił się ku filozofii. Najdalsza podróż nie da nam odpowiedzi na pytanie, kim jesteśmy, ale zaprawi nas do zmiany. Tylko ona czyni nas ludźmi. Co cię unieruchamia, zabija cię.
Powiedziałeś kiedyś, Andreasie, że gdy wstajesz wieczorem od swojego koła, oglądasz z Archelaosem amfory i kratery, które właśnie powstały, czujesz, że praca cię odmieniła. Formowanie kształtu, malowanie obrazów to rodzaj podróży w nieznane, której wam zawsze zazdrościłem. Moje dłonie nie nadają się do niczego, ale nie brak mi zmysłu do opowieści. Łaknie on jednak powietrza i rozmachu, bo w ateńskim zaduchu i zastoju nie zdołał się rozczmuchać.
Nasza galera, świeżo czerwoną pomalowana minią, prezentuje się dumnie, a nazywa się też dobrze, bo „Δι’ ελπίδος”, co upewnia podróżnych, że wsiedli na właściwy statek, i nie zwracają uwagi na żarciki załogi. Glaukos, obecny właściciel nawy, kupił od miasta wycofaną ze służby trierę, wyremontował ją i przerobił na statek handlowy. Ma teraz mniej wioślarzy, za to więcej miejsca dla towarów i pasażerów i lepsze ożaglowanie. W rozmowie z Glaukosem porównałem go do Odysa, który umiał zbudować nie tylko drewniane zwierzę, dzięki któremu Grecy weszli do Troi, ale i tratwę, na której opuścił Ogygię i w siedemnaście dni przepłynął morze od słupów Heraklesa aż do brzegów Hellady. Z Odysem jednak nie odważyłbym się żeglować, bo on co prawda ze wszystkich tarapatów wychodził cało i nawet wrócił do domu, ale nie da się tego powiedzieć o jego towarzyszach. Z Glaukosem dopłynąłem do samej Antiochii.
Pierwszej nocy nie mogłem zasnąć. Kajuta była duszna, a do tego dzieliłem ją z Fenicjaninem, który niemiłosiernie chrapał. Kiedy chłodne powietrze wionęło z pokładu, włożyłem płaszcz i wyszedłem. I dobrze zrobiłem. Noc była bezchmurna, a statek pod żaglami w świetle księżyca wyglądał jak nawa argonautów. Na pokładzie zastałem Glaukosa przy sterze. Uśmiechnął się na mój widok i przywołał gestem na rufę. Zdradziłem mu przyczynę mojej bezsenności.
– Jeżeli chcesz – powiedział – możesz się przenieść do mojej kajuty. Ja często biorę nocną wachtę.
Przystałem na to bez wahania.
Glaukos był w dobrym nastroju. Nucił piosenkę:

 

Stawiaj żagle, wiosłuj żwawo,
Mknij po falach, nawo nasza.
Jutro Rodos zobaczymy!

 

Powiedziałem mu, co mówi Bias o marynarzach. Nie zalicza ich ani do żywych, ani do umarłych. Człowiek stworzony do życia na lądzie, jak amfibia rzuca się w morze, stając się igraszką losu. Glaukos roześmiał się i odrzekł, że nigdy nie zastanawiał się, do czego jest stworzony. Opowiedział mi jedną ze swoich przygód. Homer, łasy na ekscesy, pewnie by nią wzgardził, ale dla mnie już zawsze będzie się łączyła z Glaukosem i aurą tej pierwszej nocy między morzem a niebem na statku, którym płynąłem na południe.
Kilkadziesiąt lat temu na Morzu Fenickim rozpanoszyli się piraci. Ich zuchwałość nie miała granic. Szpiedzy już w porcie ustalali, co który statek wiezie, i starali się przekonać kapitanów do dobrowolnego oddania ładunku po wyjściu w morze. Glaukos pływał wówczas często do Byblos, gdzie spotykał się nie tylko z kupcami i rzemieślnikami w portowych tawernach i warsztatach. Wolne godziny i noce spędzał u Tamaris, pewnej Greczynki, z którą czas nigdy mu się nie dłużył. Właśnie w Byblos, gdzie statek Glaukosa załadował wyroby z brązu i żelaza, szpieg od piratów zapytał go wprost, ile dostaje za rejs. Glaukos odpowiedział, że tysiąc drachm. Szpieg machnął lekceważąco ręką.
– Czy masz dom? – zapytał.
– Mam chałupę w Pireusie.
– A chciałbyś ją zamienić na prawdziwy dom? – kusił szpieg. – Mógłbyś porzucić niebezpieczne tułactwo po morzu i pielęgnować gaj oliwny albo winnicę w słonecznej Attyce?
Glaukos już wiedział, że piraci zagięli na niego parol i łatwo im się nie wywinie. Udał więc, że przyjmuje propozycję szpiega. Kiedy się rozeszli, uzyskał pozwolenie opuszczenia portu. Pod osłoną zmierzchu podniósł żagle, pożegnał się z Tamaris i wypłynął na pełne morze. W ten sposób wywiódł złodziei w pole. Wkrótce potem żwawe ateńskie triery ukróciły piractwo na Morzu Fenickim, posyłając na dno wiele łajb razem z rzezimieszkami ku uciesze zawsze niesytych rekinów.
– A czy nie przyszło ci na myśl, aby na morzu stawić czoła piratom, zaatakować ich znienacka, kiedy będą sięgać po łup, przekonani, że nic im z waszej strony nie grozi? – zapytałem Glaukosa. – Przecież twój statek był pełen żelaznych mieczy, hełmów i napierśników z brązu, które wiozłeś na Sycylię. Zwycięstwo było w zasięgu miecza. Zresztą już na sam widok zbrojnej załogi piraci by się cofnęli. Nie ty umykałbyś nocą jak zając, podkuliwszy ogon.
– Miecz bez ramienia jest niczym – odrzekł Glaukos – tarcza leżąca w skrzyni nie odbije żadnego ciosu. Moi marynarze umieli bić się na pieści w tawernie, ale żelazo budziło w nich zabobonny lęk. Nikt z nas nie miał serca do walki z uzbrojonymi piratami, już sama ucieczka wydawała mi się dowodem męstwa.
– A dziś jak byś postąpił? – zapytałem.
– Dziś? – Glaukos się zawahał – dziś postąpiłbym tak samo. Nie ma lepszych i gorszych sposobów ratowania życia. Są tylko skuteczne i nieskuteczne.

ANDRZEJ STANISŁAW KOWALCZYK

Fragment książki „Keramejkos. Powieść ateńska”, która ukaże się w 2024 roku nakładem wydawnictwa Austeria.

Warto również przeczytać...