9 sierpnia umarła Ewa König-Krasińska. Ostatni świadek tamtego czasu, naszych licealnych lat. Wtedy mieszkała w Podkowie Leśnej z rodzicami i bratem, Andrzejem, a ja w Komorowie.
Niezwykła to była przyjaźń. Przyjeżdżałyśmy do siebie na nocowania, co miało wagę święta. Dla moich rodziców i Piotra, wuja Zbyszka, cioci Hani była bliska. Mam ją w oczach w białej bluzce i granatowej spódnicy, z długim czarnym warkoczem – tańczyłyśmy razem cały wieczór balowy. Śpiewałyśmy, co modne, choćby Brzydula i rudzielec Marii Koterbskiej. Kiedy Ewa skakała wzwyż na zawodach, byłam z nią. Kiedy zdawała na anglistykę, czekałam pod drzwiami na uniwersytecie… Byłyśmy razem we wszystkim.
Ewa była piękna, nieśmiała i delikatna. O wielkiej inteligencji, która wybuchła w pracy literackiej, tłumaczeniach. Była wspaniałą tłumaczką. Pełniła też ważną funkcję w PEN Clubie. Dużo czasu spędziła za granicą razem z mężem, Andrzejem Krasińskim. Była też w Komitecie Pomocy Internowanym i Ich Rodzinom. Poruszała mnie jej praca dla spółdzielni mieszkaniowej, w której mieszkała od lat. W ostatnich latach jej troską był kot. Darzyła go czułością i dbała tak bardzo o niego, kiedy chorował.
Na zdjęciu charakteryzuję się do Becketta we Wrocławiu. Ewa jest ze mną… Do końca nie opuszczała nas tęsknota za tamtą przyjaźnią – tak bliską…
MAJA KOMOROWSKA