Panu Piotrowi Kłoczowskiemu
Gdzie jest dom?
*
21 marca 1995 roku. Wieczór. W pociągu z Wrocławia. Płuca wiosny chciwie wchłaniają rozmowy podróżnych w przedziale. Ten mężczyzna naprzeciwko o fryzurze przypominającej Rakowskiego z okresów, kiedy podkreślał swoje chłopskie pochodzenie. Mówi do swojego sąsiada po lewej: „Niech pan się nie martwi, żadnej wojny nie będzie”. Pociąg zmierza w moich myślach ku przyszłości, ku tej głębi – czy też wysokości – gdzie rozstrzyga się dzisiaj los Ukrainy. Gdzie – jak płynne szkło w hucie – formuje się współczesne sumienie i tożsamość. Jechał także z przeszłości. Wtedy dwudziestoletni, wiozłem ze sobą otrzymany tego dnia list od Miłosza, w którym pisał m.in.: „Odzyskałem niedawno listy do mnie od moich przyjaciół z lat 1946–1949, które jakoś zachowały się u jednego z moich kolegów szkolnych w Ameryce. Są to listy Andrzejewskiego, Iwaszkiewicza, Kazimierza Wyki oraz najciekawsze, Tadeusza Juliusza Krońskiego i jego żony Ireny. Te ostatnie nazwiska pewnie są Panu nieznane… Chciałbym listy tych wszystkich osób ogłosić z moją przedmową w osobnej książce, bo to byłby ważny przyczynek do tych lat, tj. początków PRL-u”. Tymczasem pociąg jechał przez kraj, który wyzbył się zupełnie pamięci o swoich PRL-owskich korzeniach, stracił dawne nazwy i nie zyskał nowych. Żadne słowa z listu Miłosza nie mogły w pełni uśmierzyć bólu i zatrzeć niepokoju, jakiego doświadczałem, żyjąc w krainie bez nazw.
*
Szukać pociechy w słowach. Co to znaczy? Miłosz pisał o „ludziach słownej inkantacji”, których „rzeczywistość zanadto rani, dopóki jest chaotyczna, nieogarniona, toteż muszą ją ciągle porządkować i tłumaczyć na język”. Porównuje ich do zakonników. Ale za powstaniem zakonów stoi często przemożne doświadczenie religijne, rozdzierające jak błyskawica powierzchnię codziennego życia. Św. Franciszek, Rancé przy łożu śmierci Gastona Orleańskiego, w chwili nagłego widzenia mówiący: „Albo Ewangelia nas zwodzi, albo to jest dom potępionego”. Układane potem reguły zakonne to w jakimś stopniu próba przekazania czegoś z tego przeżycia innym. Zabezpieczenia życia duchowego, z natury – z naszej ludzkiej perspektywy – kapryśnego, kierującego się nieznanymi nam prawami. Materiał do dramatu czy wręcz tragedii – nieobecności, wewnętrznego rozpadu, jałowości, tego, co alchemia nazywa „dziełem w czerni”, a chrześcijaństwo – „nocą duszy”. Ale to tylko nazwy, niewiele przydatne temu, kto rozkładu własnego życia dzień po dniu doświadcza.
*
Szukać pociechy w słowach. Wiem, że książki pełne są skarbów, wiem to z doświadczenia, a nie dlatego, że wychowanie czy wykształcenie wszczepiły mi jakąś współczesną wersję fałszywej świadomości. Wiem to również w dniach – latach – kiedy słowa są dla mnie niemal nieczytelne i ukryte, tak jak doświadczam wielkości obcojęzycznego poety mimo marnego tłumaczenia. Jednak szczególny przypadek twórczej lektury, nieróżniący się niczym od tzw. oryginalnej twórczości zdarza się rzadko i nie wiadomo, od czego zależy. W tym sensie swobodny dostęp do literatury jest iluzją.
*
Tej garści słów, które było nam dane przeżyć całym sobą, należy się wierność.
*
17 czerwca 2023 roku. Wilno, wcześnie rano. Widok Wilna zapiera mi dech. Patrzę na nie, przestając cokolwiek rozumieć. Powietrze jest tu różnorodne, jego barwa zmienia się co krok – raz zupełnie przezroczyste, na rogu Zaułka Oranżeryjnego i Bernardyńskiej, to znów mętnawe jak stare lustro, przy wejściu z Zamkowej w Zaułek Literacki. Przeszłość nie jest tu tylko snem, wspomnieniem, w każdym razie nie bardziej niż my, żywi. Jakby pod miastem płynęła podziemna rzeka, rozbrzmiewająca głosami, zdawałoby się, dawno minionymi. Obecność, niemal namacalna, kogoś, kto właśnie przyjechał z Kowna z gotowym poematem o Grażynie czy jego następcy, wpatrującego się w gołębia nad Bouffałową Górą.
W Zaułku Literackim nie ma już nabijanej ćwiekami bramy, którą student Miłosz mijał, idąc do wynajmowanego przez siebie pokoju – gdzie w niepojęty dla nas sposób w jakąś wyższą całość splotły się młodzieńcze miłości, drewno na opał przynoszone przez starą litewską służącą i dźwięk zimowych dzwonów nad Wilnem. Nie ma już bramy, ale to nic nie szkodzi, pomyślałem, dopóki słowa Miłosza tkwią w nas, w naszej skórze, pamięci, ustach jak ćwieki – te słowa, które znosiły pilnie strzeżone granice dawnych demoludów, pozwalały w jednej sekundzie przebyć przestrzeń z Wrocławia do Wilna i dalej, do Litwy etnicznej, z urodzenia w której Miłosz był tak dumny. Unieważniały też czas i przez nacjonalizmy dwóch minionych stuleci prowadziły do epoki Zygmunta Augusta, gdzie nikt nie dzielił ludzi ze względu na język, którym władają. Miłosz, który – mówiąc całkiem po prostu – miał serce otwarte zarówno dla Polaków, jak i dla Litwinów, jest darem tej odległej epoki dla nas.
Tymczasem w Zaułku pojawia się anglojęzyczna wycieczka. Litewska przewodniczka wymienia wielu artystów, którzy tutaj tworzyli. Na końcu dodaje: „Przez pewien czas mieszkał tutaj też Czesław Miłosz, który był…”. Tu zawiesza głos i kończy: „Poetą amerykańskim”. Od razu przypomniał mi się ciepły sierpniowy dzień pogrzebu Miłosza na Skałce – w Krakowie, mieście jego starości, o którym słyszał od babki jako dziecko. Tłum na ulicach, ani się zbliżyć do trumny, poczucie żalu, ale i absurdu tej sytuacji, skoro trzeba było interwencji papieża, żeby największego polskiego poetę od czasu Mickiewicza pochować na Skałce – bo Litwin, bo komunista i Bóg wie, kto jeszcze. Czy to naprawdę źle, że na Skałce, a nie na Wawelu? Tam, gdzie jest Miłosz, jest Wawel.
Nie, Wilno i Kraków nie karmiły Miłosza tylko miodem, nawet kiedy był już sławny na cały świat, ale także piołunem. Pierwsza podróż Miłosza na Litwę po pięćdziesięciu dwóch latach przebiegała nie tylko pod znakiem ogromnych radosnych wzruszeń, ale i prób wciągnięcia go do któregoś ze zwaśnionych z sobą obozów, określających się za pomocą używanego języka, co budziło jego zniecierpliwienie, smutek i gniew. Powiedział wtedy, w Wilnie, w 1992 roku, rzeczy niezwykłe. Czytał wiersz Dlaczego – o Bogu świadomie ukrywającym się przed ludźmi (temat wcześniejszego o lata wiersza Oeconomia Divina), chociaż widocznym znakiem Jego działania był upadek komunizmu w Europie Środkowo-Wschodniej. Przypominał o swoim sprzeciwie wobec mowy Busha w Kijowie w 1991, w której amerykański prezydent stwierdził, że wolność – bez niepodległości – powinna Ukraińcom wystarczyć. Przestrzegał, że marksistowskie konstruowanie sztucznych bytów za pomocą pojęć filozoficznych nie skończyło się, przybierze tylko inne formy. Wtedy te słowa tonęły w radosnej wrzawie, która wybuchła po rozpadzie Związku Radzieckiego. Ale śnieg, grudy ziemi, noc słyszały je, uważniejsze niż pospieszni ludzie. Coś się rozprzęgało, nikło i marniało, jakby w tej najświetniejszej godzinie historycznego wzlotu istnienia zaczęło ubywać.
*
Co prowadzi nas do wiersza Miłosza Oset, pokrzywa z tomu Dalsze okolice (1991 rok, sam wiersz ukazał się rok wcześniej w „Zeszytach Literackich” – chronologia jest tutaj ważna). To najbardziej niezwykły, niepokojący utwór w tomie. Wywiedzione z poezji Oskara Miłosza obrazy pustkowi porośniętych zielskiem, z zardzewiałymi torami kolejowymi, są dla jego bratanka punktem wyjścia do wizji przyszłości, w której króluje cisza i senność. Bezruch. Nie ma w tym utworze miejsca na radość naturalisty, jaka pojawiała się w wierszu-zdaniu Ruch odwrotny, gdzie Miłosz opisywał cofanie się niszczących dla przyrody skutków cywilizacji: „Już ruiny ich siedzib młody las porasta. / Wracają wilki i niedźwiedź śpi bezpiecznie w gąszczu malin”. Jaki będzie los poety i jego dzieła w świecie, który należy do pokrzywy i belladonny?
Dzisiaj Oset, pokrzywa wydaje się przede wszystkim przeczuciem / przepowiednią / wizją (te trzy rzeczy są jednym i tym samym dla prawdziwego poety) czasów, w których żyjemy – czasów zdawkowych rozmów, bezbożnych (w sensie horacjańskiego Odi profanum vulgus) słów, które unieważniają się nawzajem i wszechobecnych kamer, o których może nie bez racji mieszkańcy mniej rozwiniętych technologicznie części świata sądzili, że kradną duszę. To jednak tylko powierzchnia wiersza. „Ziemia bez-gramatyczna” (inna nazwa pustkowi, którą nadaje im Miłosz) jest w nim zbyt silnie obecna, żeby mogła stanowić tylko negatywny kontrapunkt dla poety i jego powołania. Hipnotyzuje, wyłania się z Ostu, pokrzywy jak lodowa góra. Czy raczej odwrotnie – to nasz świat – słów, pojęć, przedmiotów – jest zanurzony w morzu pustkowi, w przyszłości łopuchu i belladonny, która – jak powiedziałby Miłosz – staje się teraz.
Podobna intuicja – na temat istnienia obywającego się bez widza, bez nazwy, manifestującego się czasem przez krótką chwilę – pojawiła się – choć wyrażona w innej tonacji – w wierszu Miłosza Natrafiłem na to: „Natrafiłem na to, przechodząc ulicą, i wydało mi się to jak wyjawione ludzkie przeznaczenie. / Ale nie miało nazwy”. Zauważmy, że mowa tu o konkretnym doświadczeniu, nie spekulacji myślowej czy pragnieniu takiego doświadczenia. Pod wierszem jest również miejsce i data: Berkeley, 1971.
Przedziwny to był czas dla poety, lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte w Berkeley. Keats miał swój annus mirabilis, Miłosza annus mirabilis rozciągał się na wiele lat. Pomyślmy tylko: Gucio zaczarowany, Miasto bez imienia, Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada, czy Ziemia Ulro, którą też do poezji – i to najwyższej miary – należy zaliczyć. I to wszystko spod pióra poety, który w ostatni dzień 1964 roku wyznawał Mertonowi: „Piszę coraz mniej poezji i staję się marzycielem, tzn. mierzę odległość między tym, co chciałbym i mógłbym (jak czuję) napisać – z jednej strony, a tym, co mogę napisać – z drugiej, w wyniku czego nie piszę nic”. Żeby zaraz dodać: „Moje noce wypełniają ekstatyczne modlitwy, radość”. Ślady tej radości (czy też drżenia, o którym wspomina Mertonowi w związku z lekturą Obłoku niewiedzy) znajdziemy w każdym z utworów Miłosza z tamtego okresu. To nie tyle nawet poezja powstała pod wpływem natchnienia, co zapis natchnienia w czystej postaci.
Mówiono o Miłoszu – i on sam to chętnie potwierdzał – że swoją siłę czerpie z ziemi, jak Anteusz. Dziwna jest ta ziemia, po której chodzimy, że tak rozmaite sfery się tutaj krzyżują.
MARCIN SABINIEWICZ