Ważna wiadomość: jeszcze jedna wersja dojdzie do kolekcji znanych nagrań Bacha.
16 kwietnia Piotr Anderszewski zagrał w filharmonii w Hamburgu, przy pustej sali, 24 preludia i fugi drugiego zeszytu Klawesynu dobrze strojonego. Z tego ulotnego wydarzenia zostanie opracowany film, pod dyrekcją specjalisty od rozmów z muzykami Bruna Monsaingeona – i zapewne będzie wszystkim dostępny. Tymczasem można złapać w internecie nagranie tego koncertu z całą jego aurą świeżości i oczekiwania, która zwykle zanika w bezbłędnych produktach opracowanych w studio. Twarz pianisty ubranego w czarną bluzę, podwójnie osamotnionego na wielkiej scenie, ruchliwa i napięta, przyłapana przez kamerę pozostała mi w oczach i cały czas towarzyszyła dźwiękom. O ile na początku wyczuwalny jest niepokój wykonawcy – i opanowuje słuchaczkę niemal na równi z muzyką, o tyle, w miarę jak wchodzi on w strumień muzyki, nabieram zaufania, odprężam się. Podczas gdy, patrząc w ekran, mam wrażenie, że jego twarzy nie opuszcza wyraz czujności, wręcz nieufności wobec siebie.
Są melomani, którzy zbierają wszystkie dostępne nagrania ulubionych utworów, mogą posiadać ich kilkanaście; zazdrościłam im. Ale i tak dochodzimy wreszcie do kilku, do jednego, który pozostanie z nami. To jak ćwiczenie się w wybieraniu paru książek czy kilku muzycznych wykonań na wyspę bezludną. Mnie przez dziesięciolecia nie opuszczają dwie wersje – klasyczne. To nagranie Glenna Goulda, z czasów, gdy dopiero poznawałam Wohltemperierte, i płyty Światosława Richtera, na które natrafiłam dużo później. Obie interpretacje spełniały wobec siebie rolę antidotum. Kiedy zmęczyła mnie, wyjałowiła na jakiś czas olśniewająca precyzja pierwszego, bezbłędna mechanika, zamieniająca muzykę w jakąś astronomię na użytek beztroskich aniołów, Richter pojawia się w samą porę jako przeciwieństwo. Były w nim uczucia, nawet jeśli dla Bacha niezwyczajne: melancholia, poryw, śpiew duszy. Dzięki mistrzostwu obu pianistów ta muzyka – jedna i dwoista! –trafiała do mnie doskonale. Te oba wykonania wyznaczają dwa bieguny w sposobie rozumienia muzyki – może również dwa bieguny smaku?
Kiedy przesłano mi recital Piotra Anderszewskiego z pustej sali koncertowej w Hamburgu – ten stan rzeczy zmienia się we mnie w jakiś symbol-obsesję – w pierwszej chwili przesłuchania pojawiło się zdziwienie. Coś oddzielało tę muzykę od wykonawców, którzy pozostają przy jakiejś formule, trzymają się wizji doskonałości konstrukcyjnej, jaką narzuca dzieło lipskiego kantora, albo wizji uniwersalizmu, który podpowiada ton uroczysty, celebrowanie wyżyn ducha. Im dłużej słuchałam hamburskiego nagrania, powtarzając sobie ulubione miejsca, tym mocniej narzucało się wrażenie jakiegoś oddzielnego przypadku, innego klucza odnalezionego dla dzieła, które w końcu wielkie sławy wypróbowywały z tylu stron. Wohltemperierte pozostaje zagadką: jaka była jego rola w myśli kompozytorskiej; czego było symbolem w muzycznym świecie, dla pianistów i dla słuchaczy, kiedy któryś z wirtuozów wybierał je do koncertu i do nagrań płytowych? Na opustoszonej sali filharmonii rozgrywało się coś specjalnego. Innej natury niż wtedy, gdy muzycy brali się za jeden z monumentów Bacha, traktowanych przez nas jako pomniki cywilizacji: Mszę h-moll czy Pasję. Preludia i fugi Bacha, zamknięte w dwóch zeszytach, uporządkowane wedle kolejnych dwunastu tonów gamy, możliwych do praktykowania dzięki wynalazkowi stroju „temperowanego” – to coś zupełnie innego. Może odsłonięta nam na chwilę kompozytorska kuchnia? Lub raczej, mała drewutnia, gdzie wycina się i poleruje budulec dla całej twórczości? Jest w nich coś elementarnego: takimi metodami sięga się do fundamentów muzyki. Posługiwali się nimi kompozytorzy epoki przed-klasycznej, ale nikt z taką uwagą jak Bach. I zostało w nich zawarte to, co dla kompozytora bardzo osobiste: są tu typowe dla Bacha chwyty kontrapunktu i harmonii, ulubione ujęcia melodyczne.
Nie oddalam się od tematu, który mnie dzisiaj interesuje – od koncertu w filharmonii nad Łabą. Gdy sala zniknęła w mroku, a światła skupiły się na fortepianie i sylwetce pianisty, rozpoczęło się przeżycie muzyczne, którego od tamtej chwili nie umiem nazwać. Przeżycie oparte o moją dawną pamięć muzyczną (z Dobrze strojonym klawesynem na płytach wyjechałam na emigrację…) i zarazem poruszające dla mnie sprawy nieprzewidziane. Jak nazwać to, co się działo pod palcami Piotra Anderszewskiego? To nie był hołd wobec doskonałości ani próbowanie oryginalnej formuły. To było rzeczywiście spotkanie – dwa spotkania. Dla niego z dawnym mistrzem, którego chciał przyswoić sobie tak, jak to możliwe tylko wtedy, gdy odsuniemy od siebie nawyki i obyczaje oddalające nas od twórcy. Dla nas to spotkanie z żyjącym artystą, który zachował w stosunku do muzyki młodość i nonkonformizm stylu. Pamiętam, że kiedyś po recitalu potrafił oznajmić publiczności, że niezbyt jest zadowolony z tego, co przed chwilą przedstawił i wobec tego proponuje nowe wykonanie i natychmiast siada przy instrumencie; dotyczyło to również utworu Bacha… Swoją pracę nad preludiami i fugami powiązał z decyzją ułożenia ich w porządku innym niż Bachowski, który jest czysto pedagogiczny. U Piotra będzie to kolejność fantazyjna, której zasada pozostanie nam do końca nieznana, choć z biegiem dzieła stanie się bardziej czytelna: a i tak za trudna do oddania słowami. Dla przywykłego do wykonawczych tradycji ucha to było zaskoczenie, które szybko staje się miłym zaskoczeniem.
W dotknięciu klawiszy uderzało coś poufnego, wejście w świat wyobraźni, który się dopiero odsłania i grający kręci głową jakby i jemu przytrafiło się coś nieoczekiwanego. Muzyka płynie mezza voce, posługiwanie się „dynamiką”, cichsze czy mocniejsze prowadzenie dźwięku, jest bardzo własne: niekiedy tony wydobywają się z szeptu, nabierają energii i znów wracają do mowy półgłosem, albo prowadzą dłużej linię melodyczną jakby szły grzbietem wzgórza. Zwłaszcza w preludiach panuje atmosfera liryczna, zwierzeniowa, nawet przy szybkich tempach – to uderzające, jak wykonawca potrafił zawładnąć parominutowym utworem, by z niego zrobić środek przewodzący dla swojego nastroju, dla rozmowy z muzyką, która mu towarzyszy zapewne od wielu lat. Odnotowałam na gorąco Preludium b-moll, z miejscami na granicy szeptu, Preludium Es-dur „udziwnione”, nagle jakby z Schubertowską melodyjką, lekko dotkniętą, Preludium H-dur zagrane z pozorną nonszalancją, która mówi o długim zadomowieniu wykonawcy w partyturze. Powstaje wrażenie gry światła i półcienia; wrażenie swobodnego oddechu. Powiem jeszcze, że w fugach odzywa się u wykonawcy zmysł zabawy, dzięki czemu te krótkie, lecz wielostronne lekcje kontrapunktu nabierają nowego wdzięku.
Ścieżka dźwiękowa pokazuje godzinę i 20 minut. Przez ten czas skupienie się na dziele, tak mi znanym i tak bogatym, było trudne do oddzielenia od obrazu twarzy pianisty i pracujących, jakby bez trudu, rąk. Anderszewski przeżywał osobistą przygodę, której materię znalazł w przeszłości muzyki i obdarzył ją życiem.
EWA BIEŃKOWSKA