Po siedmiu dniach podróży małym parowcem płynącym w górę rzeki Kongo sądziłam, że już trochę znam dziewiczy, afrykański las; jego widok, przypominający ciemnozielone, rozkołysane morze, stał się dla mnie imaginacyjną zmorą. Aby go zobaczyć, trzeba było wejść na kapitański mostek; z pokładu towarowego, gdzie zakwaterowano sześciu pasażerów, widać było jedynie ścianę drzew, gęste zarośla, ogniska, wioski tubylców na niewielkich polanach i z wolna ślizgające się po wodzie pirogi.
W Lisali, gdzie zeszłam na ląd, ludzie mieszkali na wzgórzu. Okolone pięknymi, wysokimi palmami łąki układały się w złudną panoramę i stwarzały iluzję wolności poruszania się. Rzeczywistość była jednak skromniejsza: wzrok wprawdzie sięgał ponad olbrzymią, szarą powierzchnię nurtu, ale dalej, na drugim brzegu, napotykał niebieskozielone, przysłonięte oparami morze lasu, które rozpościerało się także za plecami patrzącego: stojąc na wzgórzu i powoli obracając się wkoło nie można było dostrzec wolnej przestrzeni ani zawiesić spojrzenia na jakimkolwiek stałym punkcie. Wydawało się, że jesteśmy uwięzieni w astronomicznym obserwatorium. Horyzont zamykał się w kręgu leśnego oceanu, stanowiącego sztuczną granicę między jego rozkołysanymi falami a pochmurnym niebem. Pomyślałam, że aby tu przetrwać, trzeba podjąć walkę z lasem i z żywiołami, pierwotną walkę o życie.
Potęga przyrody zdawała się zbyt wielka, a rozbuchana dzikość płodnej, gorącej i wilgotnej strefy równikowej przywodziła na myśl prehistorię Ziemi, jeszcze niezamieszkanej przez ludzi. Poddanie się tej mocy byłoby równoznaczne z powrotem do bagnisk, domów na palach, do stanu półśnienia pozwalającego jedynie na obronę przed dziką zwierzyną i zapewnianie sobie odrobiny pożywienia. A takie życie nam, spadkobiercom wielu stuleci, nie wystarcza. Jesteśmy potomkami rolników, pionierów, odkrywców, krzyżowców i nie chcemy zastoju, który wydaje się być wpisany w obieg ziemi, jej pór roku i historię stworzenia; nosimy w ciałach jakąś zadrę, jesteśmy grzesznikami pożądającymi jabłka i rozmowy z wężem. W tropikach szybko zapada zmrok, a ponieważ w Lisali nie znano jeszcze elektryczności, noce były długie i przytłaczające. Czasami śniło mi się, że muszę przedzierać się przez gąszcz, poszerzać polany, wytyczać drogę przez dżunglę aż do samego końca, którego istnienie tylko przeczuwałam, mając nadzieję, że znajdę tam pastwiska pełne śmigłych zwierząt i rozciągnięte w dali góry.
Garstka białych, osiadłych na placówkach w Kongo, miała zupełnie inny sposób obrony przed potęgą dżungli. Najczęściej byli to urzędnicy państwowi, niecierpliwie wyczekujący końca służby niczym końca jakiejś kary. Albo handlarze pragnący możliwie szybko zarobić tak dużo pieniędzy, by pozwolić sobie na wygodne życie gdzie indziej. Aby nie zauważać bliskości przepastnej, obcej dżungli, zachowywali się jak strusie: rzadko kiedy przekraczali progi domów, a swoje małe ogrody obsadzali gęstym żywopłotem. Za pomocą radia, konserw, wizyt znajomych, małych utarczek z sąsiadami i wielu różnych kulturalnych nawyków urządzali sobie życie wydające się normalnym dla białych ludzi XX wieku, a mieszkając z dala od zgiełku i nędzy wojny nie spostrzegali, że ta cywilizowana egzystencja została obnażona, nie zdała żadnego z poważnych egzaminów i upada niczym spróchniały dom. Konwencjonalne formy istnienia, którymi się posługują, tutaj, w Afryce okazują się pozbawione znaczenia; wprowadzają określony rytm dnia i zabijają czas, ale nie są wynikiem ludzkiej tęsknoty i jej nie zaspokajają. Są tylko cienkimi murami chroniącymi przed zalewem najskrytszych pragnień i tuszującymi najgłębsze ubytki. Większość ludzi pogrąża się w swoim nieszczęściu i zapada w półsen, będący niczym wykopany w dżungli grób.
Wkrótce nie miałam już wyjścia, musiałam iść dalej, w sam środek afrykańskiego lasu równikowego, na który dotychczas patrzyłam jak na obraz na ścianie. Chciałam się przekonać, czy jesteśmy bękartami tej ziemi sprawdzającymi się tylko na małym, słabo obwarowanym terenie, czy może potrafimy być nieco bardziej wymagającymi przeciwnikami, którzy ruszają przed siebie, by robić to, co kochają: podbijać i tulić zarazem.
Podczas takiej podróży można poznać prawdziwy strach. A przecież nie było w niej niczego nadzwyczajnego, 250 kilometrów w furgonetce handlarza jeżdżącego po rozsianych w dżungli wioskach i kupującego fistaszki i kopal. Powiedziano mi, że na końcu trasy, na plantacji prowadzonej przez Szwajcarów znajdę dach nad głową i łóżko i będę mogła porozmawiać we własnym języku. Że podróż jest dość bezpieczna, że w jednej wiosce działa misja katolicka, a w innej mały sklep pewnego Portugalczyka, i że gdzieś natrafię zapewne na ciężarówkę z Lisali, o której kilka dni temu wszelki słuch zaginął, być może miała awarię silnika. Prawdopodobnie też spotkam jednego lub kilku białych urzędników, którym powierzono naprawę dróg. A gdybyśmy mieli wypadek, w wielu wioskach możemy liczyć na chatki utrzymywane przez państwo specjalnie dla podróżnych i na tubylcze banany, maniokowe placki i jajka. Biali mieszkańcy Lisali uprzedzali mnie jednak, że droga to tylko wyrąbana w dżungli, nieco poszerzona ścieżka, że drewniane mosty przerzucone przez bagna i sadzawki często się zapadają, że po deszczu czerwona ziemia robi się śliska jak lód i że wciąż jeszcze się zdarza, iż czarni po kryjomu zabijają obcych dzidami i ich zjadają. I chociaż to wszystko jest prawdą, bardziej niż faktów podróżny boi się wędrówki nieuchronnie wiodącej w dziką, milczącą ciemność. Przestrzeń nad jego głową zamykają korony drzew, oddech staje się ciężki, a na skórze zagnieżdża się wilgotny skwar. Mamią go, wcinające się w ścieżkę ostre liście palm, zwisające liany, tarasujące przejście pnie drzew i wyrastające na obrzeżach drogi czerwone kopce termitów. Oczy zalewa bezbarwne powietrze. Podróż, godzina po godzinie, wiodąca coraz dalej, przypomina jazdę po dnie morza. Tępej ciszy nie przerywa poruszenie wiatru ani światła; zieleń, zazwyczaj orzeźwiająca, przytłacza i pragnie się ujrzeć pasmo białej pustyni, odnogę morza, żółty step lub mleczną drogę na plandece nieba. Na skraju ścieżki, między zwęglonymi pniakami drzew stoją kryte słomą chaty. Mężczyźni drzemią rozłożeni na niskich koziołkach, a przy ogniskach kucają kobiety przytrzymujące na piersiach opatulone w chusty niemowlęta. Pod koła naszego wozu na oślep wpadały dzikie psy o głowach jak nietoperze. Wiele z nich zabiliśmy. Murzyn kierujący autem puścił się w pościg za uciekającą gazelą. Trafił ją przednim kołem, wysiadł i bez słowa rzucił zdychające zwierzę na pakę. Pod wieczór przeprawił nas przez rzekę prom złożony z trzech związanych ze sobą piróg. Czarni wioślarze, przywołani tam-tamami, wyłonili się z głębi lasu. Rzeka rozłożyła się w wieczornym świetle niczym lustro, błyszcząca, ożywiona odbiciem chmur i lekko prześlizgującymi się po wodzie, wąziutkimi łódkami sterowanymi przez łowiące ryby Murzynki. A potem zaczął padać deszcz. Czarne niebo obniżyło się, drzewa ugięły pod uderzeniami nadciągającej wichury. Zdawało się, że świat jest już tylko dżunglą uwięzioną w zagęszczonej ciemności, wstrząsaną nawałnicą i wzburzoną niczym eksplodujący wulkan. Czerwona, przemoknięta ziemia lśniła jak oświetlona pochodniami. Na chwilę zatrzymaliśmy się, a potem Murzyn złapał za kierownicę i wóz ruszył kołysząc się jak statek. Wpatrując się z napięciem w drogę nie zauważyliśmy, że deszcz przestał padać, równie nagle, jak się pojawił. Z przemoczonymi plecami, orzeźwionymi oczami, wciągając głęboko powietrze obudziliśmy się z porażenia długim dniem. Nocą dżungla zdawała się mniej przerażająca. Przerzedziło się i w oddali ujrzeliśmy pojedyncze drzewa porastające wzniesienie, nad nim sunęły chmury i stało otwarte, wysokie niebo. To był wspaniały widok, poczuliśmy się jak zwycięzcy, którzy wywiesili wszystkie chorągwie. Rosłe palmy utworzyły coś w rodzaju alei, przed chatami kucali przy ogniskach młodzi. Jeden z nich wskoczył na stopień wozu i chciał wskazać nam drogę. Dotarliśmy do granicy plantacji, toczyliśmy się po miękkiej, pachnącej trawie wprost na słomiany, rozświetlony blaskiem gwiazd, skrzący dach domu…
ANNEMARIE SCHWARZENBACH
tłum. Barbara Andrunik