Kto zna Roberta McLiama Wilsona jako autora Ulicy marzycieli i Zaułka łgarza, powieści pobrzmiewających kuglarską nutą, ten może być zdziwiony podjęciem przez irlandzkiego pisarza tematu tak mrocznego, jak pamięć wojny i Holokaustu. Choć właściwie zdziwienie jest nie na miejscu, gdyż znakiem rozpoznawczym prozy sześćdziesięcioletniego dziś Wilsona jest szeroka gama tonów – pod ironią, groteską i błazenadą zwykle czai się smutek. Tyle że w Autopsji rozrasta się on do przytłaczających rozmiarów i nawet jeśli gdzieniegdzie pojawia się żart, to podszyty rozpaczą.
Autopsja to opowieść o miłości splątanej z nienawiścią, o cierpieniu doznawanym i zadawanym, o tym, jak niewiarygodnie łatwo stać się ofiarą lub katem i o tym, jak niezwykle trudno przestać nimi być. Jest to także książka o niemożności kierowania w pełni własnym losem – przeszłość odciska piętno na życiu bohaterów i powoli, lecz nieubłaganie ich niszczy. Jest to wreszcie rzecz o bólu, na co wskazuje tytuł oryginału Manfred’s Pain. Ból odgrywa kluczową rolę w powieści, ogarnia i ciało, i duszę.
„Manfred od dawna chciał umrzeć. […] Oczywiście, nie planował samobójstwa. Samobójstwem kończą głupcy” (tłumaczenie Marii Grabskiej-Ryńskiej) – przekonanie bohatera, starego człowieka, że śmierć nabierze większej godności, jeśli nie zada jej sobie sam, jest warunkiem zgody na powolne umieranie, którego jedynym towarzyszem będzie ból – uciążliwy „herold śmiertelnej choroby”. Z wiszącym nad głową wyrokiem śmierci człowiek nie ma zbyt wiele sposobności, by dać wyraz swojej autonomii. Akt woli Manfreda ogranicza się zatem do odmowy leczenia, z którym wiązałoby się „zdychanie tuzinkową higieniczną śmiercią w jakimś racjonalnie prowadzonym hospicjum. Zamiast tego wolał odkrywanie nowych lądów, mrożącą krew w żyłach wyprawę w świat bólu”. Z godnym Becketta upodobaniem kreśli Wilson obraz dezintegracji zużytego ciała, z chirurgiczną precyzją opisuje reakcje organizmu poddawanego torturze bólu. Jednak gorszy do zniesienia okazuje się ciężar winy, o której czytelnik dowiaduje się stopniowo z retrospekcji przeplatających relację z ostatnich dni życia Manfreda.
Przed dwudziestu laty opuściła go żona. Od tamtej pory stał się „oddychającym trupem”. Przeraźliwą pustkę wypełniało mu jedynie oczekiwanie na wyznaczone przez Emmę spotkania, które odbywały się raz w miesiącu na parkowej ławce – bez jednego spojrzenia, gdyż Emma zabroniła mu na siebie patrzeć. Co takiego wydarzyło się między nimi? Wraz z kolejnymi odsłonami życia małżeńskiego Emmy i Manfreda schodzimy na samo dno człowieczeństwa, gdzie żądza miłosna splata się z żądzą niszczenia, gdzie czai się chore pragnienie zawłaszczenia ukochanej osoby – nawet za cenę jej skrzywdzenia i pogardy dla samego siebie. Jest jednak coś fatalistycznego w zagładzie, jaka dokonuje się w tym małżeństwie. Gdy Manfred bierze Emmę za żonę, bierze ją wraz z jej straszliwą tajemnicą. To ciemna przeszłość Emmy budzi w nim demony. I kiedy Manfred stanie się katem swojej żony, nie będzie już panem własnej woli, ale niewolnikiem okrutnego prawa, na mocy którego istota ludzka zamienia się w prześladowcę w tej samej chwili, w której rozpozna w drugim ofiarę. Nie opis zżeranego przez chorobę ciała Manfreda, nie ciężar dźwiganej przez niego winy jest w tej opowieści najbardziej przytłaczający. Tym, co najtrudniej znieść, jest obserwowanie, jak raz wprawiona w ruch maszyneria zła czającego się w człowieku nie daje się zatrzymać, dopóki dzieło zniszczenia nie zostanie skończone. To, że Manfred przysparza cierpienia nie tylko żonie, ale również sobie, w najmniejszym stopniu nie zakłóca działania tego diabelskiego mechanizmu.
Imię Manfred jest aluzją do Byronowskiego bohatera, którego słowa uczynił Wilson mottem powieści: „dla tych, którzy mię kochali, / Byłem bez litości!…”. Manfred angielskiego poety wzywa Duchy ciemności i żąda, by odebrały mu pamięć o jego winie za śmierć kobiety, której miłość zdeptał. Jednak od udręki wyrzutów sumienia może go uwolnić jedynie śmierć, próbuje więc popełnić samobójstwo. Manfred końca XX wieku (Autopsja powstała w 1992 roku) nie wierzy w moce pozaziemskie, a targnięcie się na własne życie wydaje mu się zbyt łatwe. Czeka, aż jego życie skończy się wraz ze stuleciem, które jest dziwnie do niego podobne: „Ani on, ani jego wiek nie mieli się czym pochwalić”.
Powieść wystawia na ciężką próbę przekonanie, że bieg ludzkiego życia ma jakiś sens. Więcej – przekreśla całą tradycję humanistyczną, z której wyrasta nowożytna idea wolności człowieka. Zdaniem humanistów od Montaigne’a po Constanta, obok tego, co dane z góry, jest miejsce na to, co dyktuje wola. U Wilsona obszary, na których człowiek może zamanifestować własną wolę, są żałośnie nikłe, ale nawet na nich można jedynie ściągnąć na siebie nieszczęście. Kiedy Manfred decyduje, że chce mieć dziecko, owszem – powołuje do życia syna, ale tym samym sprowadza na świat swojego wroga. Każde działanie przynosi efekt daleki od oczekiwanego. Człowiek, zdaje się mówić autor, jest niewolnikiem sił, które go przerastają – historii, psychologii, natury; pole manewru mamy ograniczone.
Pytanie teraz brzmi: co zrobimy z tą szczeliną wolności, która jest nam dana?
AGNIESZKA PAPIESKA
Robert McLiam Wilson, „Autopsja”. Tłum. M. Grabska-Ryńska. Katowice, Książnica, 2005.