Pradziadem mojego dziada – po kądzieli, z linii sefardyjczyków – był Aron Heumann, rabin miasta Tarnowa. Pradziadem dziada po mieczu był Żyd aszkenazyjski, księgarz Teodor Silberstein z Grazu. Nie znam języków, które pomogłyby mi dowiedzieć się o nich więcej. Nie wiem, gdzie i kiedy zmarli. Szczęśliwie rodzinne drzewo genealogiczne rozrysowane przez mojego dziadka odnotowuje nazwiska ich żon i wszystkich potomków. Jest to odręcznie sporządzona rozpiska w formacie małego plakatu. Przy niektórych nazwiskach dziadek narysował czerwone swastyki i czerwone gwiazdy. Legenda oczywista, ale na dole zapisał kolejno: ofiary hitleryzmu i stalinizmu. To bardzo czerwone drzewo.
Historia tej rodziny nie różni się od innych historii żydowskich. Ciocie Rachele, złotnicy, maklerzy, dostawcy. Początkową barwą opowieści jest sepia. Na dziewiętnastowiecznych dagerotypach aranżowana elegancja. Niczym ewokacja arcydzielnego wiersza Mój ród Anny Margolin (w kongenialnym tłumaczeniu Saula Wagmana):
Kupcy jeżdżący do Lipska, Gdańska,
Białe manekiny, mina wielkopańska,
Wonne cygara, szata świecka,
Dowcip talmudyczny, grzeczność niemiecka,
W oczach mądry przesyt, zgasła pożoga
Don Juani, kramarze, poszukiwacze Boga.
Wszystko zatem w tej historii zaczyna się i kończy typowo. Najbardziej oczywista jest czerwień drzewa.
Zejdźmy gałąź niżej. Dziady dziada. Większość urodzona w latach sześćdziesiątych dziewiętnastego stulecia. Stracili życie w getcie w Tarnowie, w getcie we Lwowie czy na zesłaniu w Aktöbe – na przedgórzu Uralu Południowego.
Szkarłatny kolor dominuje też w miejscu przeznaczonym dla rodziców dziadka. W przeddzień wybuchu wojny uciekli z Krakowa do Lwowa. Na tamtejszym uniwersytecie mój pradziad, Henryk Silberstein, doktor prawa, pracował dwa lata. Ciemność była coraz bliżej. Życie na niby. Jego żona, moja prababka, Elza Silberstein z domu Heumann, zmarła w lwowskim getcie w lutym 1942 roku. Na raka. Henryk cudem uciekł z getta we Lwowie i dostał się do Warszawy. Ukrywał się na Żoliborzu. Został zastrzelony w roku 1944 w masowej egzekucji. Na stokach Cytadeli zabito wówczas około czterystu mężczyzn.
Historia samego dziadka, Anatola Silbersteina, jest długa, ciekawa i skomplikowana. Uszedł z życiem jako żołnierz Armii Czerwonej, zmobilizowany we Lwowie u progu drugiego dnia napaści Niemiec na Związek Radziecki. Przetrwał zesłanie na Syberię, a potem drogę powrotną – pięć tysięcy kilometrów tragedii. Znów znalazł się w Krakowie. Przeżył Holocaust.
W roku 1946 dziadek poślubił Kazimierę Rogalską, moją przyszłą babcię. W rodzinie babci nie było Żydów. Jej ojciec, Jan Rogalski, był jednym z dziewięciu wówczas sędziów sądu najwyższego. Przed wojną przeniesiono go służbowo ze Lwowa do Warszawy. Pokaźny dom stał na Żoliborzu przy ul. Towiańskiego (dziś Wieniawskiego). Mówiło się w rodzinie, że przed okupacją tata babci zajmował się głównie skazywaniem komunistów. Zginął w czasie powstania od polskiej kuli. Niemcy zrobili z niego żywą tarczę. Babcia była łączniczką.
Po wojnie dziadek zmienił nazwisko. W kontekście rodziny nie słyszałem w domu ani słowa o kulturze żydowskiej, o byciu Żydem, o rytuałach, religii, asymilacji. Nic nie przedostało się przez cezurę wojny – żydostwo dziadka przestało istnieć. Zakonserwowało się jedynie w dumnym zdaniu babci: „Ja wyszłam za Żyda, ale Żydówa nie byłam”. Poza tym pamiętała o nim chyba tylko ubecja.
Trudno babcię podejrzewać o antysemityzm. Z całą jednak pewnością „Żydówa” nie jest określeniem neutralnym. Co w nim siedzi? Jakie ładunki? Babcia wyszła z powstania kanałami. Przeżyła tortury na Pawiaku. Widziała wszystko. Czy ta „Żydówa” to był jakiś żart? Może nie znałem kontekstu. Próbuję to jakoś tłumaczyć. Bo nie chcę myśleć, kogo to mogło śmieszyć. I dlaczego.
Niech babcia spoczywa w spokoju. Nie – nie była antysemitką. Nie wszyscy rozumieją wagę słów. Nie wiedzą, jak są przebiegłe, jak wciskają się w podświadomość, jak ryją w umysłach koryta i meandrują niepostrzeżenie, by znaleźć ujście w nienawiści. Słowa są okrutne.
Z kolei o dziadku słyszałem, że był „małym Żydkiem”. Czy z powodu niskiego wzrostu i filigranowej postury? Weźmy pod uwagę analogię: „Polaczek”. Nie mówimy tak o niewysokim człowieku. To wszak inne pola semantyczne. Słowo „Polaczek” to efekt pogardy. Czy zatem dziadek był „małym Żydkiem”, bo był drobny, czy był raczej „małym żydkiem”, czyli – z racji pochodzenia – śmiesznym człowiekiem? Obawiam się, że w wypowiedzi mówiącego realizowały się obie definicje.
Historia nie wytłumaczy już tych paradoksów. Jesteśmy beznadziejnie nielogiczni. Nie wierzę jednak, że w każdym „Żydku” i każdej „Żydówie” kryją się złe intencje. Musi być na rzeczy coś innego. Głupia niewinność?
Kilka lat temu spytałem koleżankę, czy jest Żydówką. W tle kręcili się inni ludzie. Momentalnie zarumieniła się i przykurczyła. Miałem wrażenie, że chciała się schować. Jej ramiona samowolnie ruszyły w kierunku piersi, przykryły ciało. Spojrzenie dziewczyny uciekło ode mnie, a kiedy chaotycznie wracało, błyszczała w nich podejrzliwość. „Ciszej”. Więcej nie powiedziała. I naprawdę rozejrzała się za siebie. Wszystko było jasne i dojmująco smutne. Konsekwencje traum na nieskończoną ilość pokoleń.
Powiada się, że nasi przodkowie wymyślili omowne określenie Żydów: „ludzie wyznania mojżeszowego”. Wypada zapytać, w jakim celu? Przecież nie na potrzeby literackie. Nie chodziło o konieczność unikania powtórzeń. Prawda jest taka, że stworzyli eufemizm. Musieli zatem czuć, że w ustach Polaka słowo „Żyd” jest nacechowane. Było ono więc (jest?) wykluczane na poziomie języka – a to już sprawa bardzo poważna. Żydzi, którzy nie wymawiają imienia swojego Boga, sami przestali być „wymawiani”. Bezkresny cień Shoah sprawił, że być może z czasem sami woleli być „ludźmi wyznania mojżeszowego”.
PAWEŁ BEM