Niewielkie lotnisko w Salonikach nie robi wrażenia. Właściwie najwspanialszy jest widok tuż przed wylądowaniem. Z okien samolotu widać już miasto, ale wciąż zdaje się, że pilot prowadzi maszynę wprost na gładko rozlewającą się taflę turkusowego morza. Szczęśliwie niemal w ostatniej chwili znajduje ląd i bezpiecznie siada na pasie lotniska.
Z samolotu wychodzę wprost w rozgrzane słońcem powietrze. W końcu jest środek lata. Z ciekawością rozglądam się wokół. Wsiadam do autokaru, który ma nas dowieźć na miejsce i oglądam widoki mijane po drodze. Po lewej stronie rozciąga się Morze Egejskie. Z prawej wkrótce wyłania się zwalisty masyw Olimpu. Patrzę jak zahipnotyzowana na tę mityczną siedzibę greckich bogów. Jest piękna pogoda, więc dobrze widać kolejne szczyty. Według miejscowej tradycji odsłonięty Olimp oznacza, że bogowie odpoczywają. Kiedy są zajęci, okrywają Olimp mgłami tak, by zwykły śmiertelnik nie dostrzegł ich nieobyczajnych zabaw.
Mijam nadmorskie kurorty. Krajobraz robi się coraz bardziej wiejski. W którymś momencie mam wrażenie, że autobus w końcu utknie na wąskiej drodze między polami, wśród gajów oliwnych. Od czasu do czasu dostrzegam niewielką kapliczkę. Zastanawiam się, czy podobnie jak stawiane u nas krzyże kapliczki te znaczą miejsca śmiertelnych wypadków, czy też może są stawiane w podzięce za boską opiekę i z prośbą o błogosławieństwo? Jak to dawniej i u nas na wsiach bywało. Później dowiem się, że greckie kapliczki łączą obie te funkcje. Ustawiane w nich świeczki czy oliwne lampki są zarówno wspomnieniem tych, którzy w tym miejscu zginęli, jak i podziękowaniem od tych, którym szczęśliwie udało się śmierci uniknąć.
Tymczasem zaczyna się ściemniać. W końcu docieram do naszej wioski. W całkowitej już ciemności wysiadam z autobusu. Natychmiast uderzają mnie dwie rzeczy: widok słabo oświetlonych ogromnych drzew (za dnia zobaczę, że to kilkusetletnie platany i kasztanowce – te drugie nadają specyficzny smak wyrabianemu w okolicy miodowi) oraz oszałamiający dźwięk cykad. Brzmienie niby trochę podobne do naszych swojskich świerszczy, ale jakże zwielokrotnione. W ciszy wieczoru słucham tego koncertu z zachwytem. Zastanawiam się, czy znam utwór muzyczny, który choćby w przybliżeniu oddaje to niesamowite rozedrganie brzmieniowej przestrzeni. Paradoksalnie przychodzi mi na myśl niedawno słuchane chóralne Mouyayoum Szweda, Andersa Hillborga. Tam również miałam wrażenie zanurzenia się w gęsto utkanej, drgającej tkaninie dźwięków. Ale żeby w Grecji na myśl przyszedł mi akurat utwór kompozytora ze Skandynawii?
Słońce wyłania się tu wprost z morza. A że zachodzi nad górami, z plaży można oglądać jedynie wschód. Trzeba wstać wcześniej, jednak w początkach sierpnia słońce budzi się dopiero przed siódmą, więc to niewielki wysiłek. Te poranki są zresztą najprzyjemniejsze. Lekko zamglone powietrze rozświetla się w kolorach przyszarzałego różu, ustępując z wolna miejsca dźwigającemu się znad wody słońcu. Z nieba nie leje się jeszcze żar. Można przysiąść na plaży i patrzeć na tę wspaniałą grę kolorów. Żałuję, że jest za gorąco, by pójść w drugą stronę, na górskie ścieżki. Obiecuję sobie, że kiedyś przyjadę tu na wiosnę lub może jesienią?
W niewielkiej wiosce jest tylko jeden większy hotel, reszta to skromne, prywatne pensjonaty. Z ciekawością rozglądam się wokół. Mniej ciekawią mnie turyści, staram się raczej przyjrzeć mieszkańcom wioski, spróbować przez tych kilka dni dotknąć ich zwykłego życia. Szybko orientuję się w miejscowych zwyczajach. Rano, gdy zmierzam skromną nadmorską promenadą na śniadanie, mijam Greków leniwie siedzących nad poranną kawą i przeglądających gazety. Zajmują stoliki knajpek znajdujących się tuż przy plaży. Tych samych, które wieczorem wypełni gwar gości. Teraz jest cisza i spokój, słychać tylko cykady, od czasu do czasu z wolna przejeżdża samochód. Tu i ówdzie widać też wszechobecne koty i psy. Bezpańskie, ale nikt ich nie przegania. Stanowią część krajobrazu.
Przed jedynym na tej ulicy sklepem siedzi otyły właściciel. Wygląda jak herszt bandy, choć pewnie to zwykły emeryt. Siedzi rozebrany do pasa, pokazując bez skrępowania wielkie, rozdęte przepukliną brzuszysko. Z nieodłącznym papierosem, szklanką czarnej kawy i kieliszkiem ouzo. Ma oko na wszystko, co dzieje się wokół. Niekiedy dołącza do niego jeden, czasem dwóch innych mężczyzn. Wydaje się, że spędzają tak całe dnie, chowając się tylko przed upałem w najgorętsze godziny dnia. Kobiet nie widać prawie wcale.Może są zajęte w domach. A może to ja nie zwracam na nie uwagi? Mężczyźni bardziej mnie ciekawią. To w ich twarzach szukam rysów greckich bogów, o których czytałam niegdyś u Parandowskiego. Szybko znajduję podobieństwa. Jestem przecież niemal u stóp Olimpu.
Moją uwagę wkrótce zwraca niemłody już mężczyzna. Z rozwianą siwą czupryną, wciąż smukły i smagły, chodzi w samych spodenkach, jedynie wieczorem zarzucając na ramiona rozpiętą koszulę. Kiedy przejeżdża przez wioskę na motorze, z miejsca zwraca uwagę przechodniów. Nie wiem, kim jest. Nie ma w nim właściwie nic szczególnego. Nie jest nawet jakoś specjalnie przystojny. A jednak ma w sobie ten rodzaj trochę nonszalanckiej pewności siebie, który sprawia, że z ciekawością wodzę za nim oczami. Po prostu grecki bóg. Czy jedzie niespiesznie na motorze, czy pije w towarzystwie kompanów, wstając od stolika chwiejnym już nieco krokiem, wyróżnia się z tłumu. Do nikogo się nie przymila, nie zaczepia kobiet, nie zagaduje innych. Jak to bóg, jest trochę ponad, unosi się w swoim świecie. A może tylko ja tak go widzę?
Któregoś razu w środku nocy budzi mnie ryk motoru. To pewnie mój grecki bóg wraca z jakichś nocnych uciech. Przez chwilę wyobrażam sobie, jak przemyka pochylony nad kierownicą, bez skrupułów budząc uśpioną wioskę. W końcu to bóg, wszystko mu wolno. Niby dlaczego miałby się przejmować pogrążonymi we śnie śmiertelnikami? Rozbudzona, leżę bez ruchu, wsłuchując się w noc sączącą się przez otwarte szeroko okna. Zastanawiam się, która godzina. Jest wciąż ciemno i choć cykady zaczynają już grać, do świtu daleko. Przewracam się z boku na bok i przytulam do śpiącego obok męża. Uśmiecham się do siebie w myślach i znów zapadam w sen. Do rana śnią mi się greccy bogowie.
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA