HOME
Wojciech Karpiński

Polityka i sztuka

Hulaj, Florencjo, światowładna pani!

Skrzydłami bijesz po świata połaci,

A imię twoje głośne jest w otchłani.

Dante

Podczas dwóch pobytów we Florencji mieszkałem za miastem. Pierwszy raz zatrzymałem się w schronisku młodzieżowym, zatłoczonym po brzegi, niezbyt czystym, lecz mieszczącym się w pięknej niegdyś willi otoczonej olbrzymim parkiem. Drugim razem gościłem u znajomego, osiem kilometrów za miastem, w XV-wiecznym domu wśród winnic. W obu wypadkach do serca Florencji docierało się etapami — może dlatego tak uderzało doskonałe powiązanie przyrody i sztuki, ludzka skala budynków, innych oczywiście na pograniczu miasta i w jego centrum.

Rano wyjeżdżałem wąską, stromą dróżką obłożoną po bokach polnymi kamieniami. Nigdzie powietrze nie jest tak srebrno przejrzyste. Światło wydobywa najmniejszy liść, każdą roślinę. Im bliżej do miasta, tym droga bardziej falista. Coraz więcej zabudowań kryjących się za dość wysokimi murami, które z obu stron tworzą wąski parów. Od czasu do czasu otwiera się widok na budynek mieszkalny czy kościół. Przejeżdżałem obok fortyfikacji: przez bramę widać trójkąt ściany układający się w coraz to inne wzory, zależnie od zmiany punktu widzenia. Czasem od fortu Belvedere skręcałem w bok, zatrzymywałem się u stóp kościoła San Miniato, aby lepiej zobaczyć geometryczną precyzję delikatnych wzorów marmurowej fasady, zmienny biało‑zielony rytm kół, prostokątów, łuków, rombów.

Jeszcze piękniejszy jest widok w dół: czerwona mozaika dachów. Na tle przeciwległych pagórków wyraźnie wybija się rysunek kopuł i dzwonnic. Do San Miniato prowadzi zbudowana ponad półtora stulecia temu wspaniała droga. Zachwycał się nią Stendhal. Stąd patrzył na Florencję Dante, na Florencję, która go wygnała, a on rzucił jej tyle okrutnych słów. A przecież uwiecznił ją i swoje nienawiści polityczne, i nadzieje, i wiarę. Wśród najbardziej górnolotnych teologicznych i eschatologicznych wywodów Dante stale wraca do politycznej historii Florencji, to są sprawy najbliższe. Poznał ból wygnańca, wiedział, „jak gorzkie gody / Spożywać cudzy chleb, jak uciążliwa / Droga wstępować na nie swoje schody”, a jednak w słynnym liście odrzucił powrót do rodzinnego miasta za cenę upokarzającego gestu skruchy: „Alboż nie wszędzie mogę patrzeć na światło słoneczne i gwiazdy? Nie wszędzie rozmyślać o najwznioślejszych prawdach nie narażając się wobec ludzi i miasta na niesławę, a nawet na hańbę?”.

Boska komedia jest nie tylko kosmologiczną i historiozoficzną wizją, lecz również — i jednocześnie — politycznym pamfletem, osobistym rozrachunkiem. Wśród ognistych mąk coraz to któraś z postaci, słysząc toskańską mowę, na chwilę zapomina o torturach i pyta o sprawy rodzinnego miasta, opowiada przeszłe dzieje, przestrzega przed grożącymi niebezpieczeństwami. Dzisiaj budzi podziw nie tyle ujęcie filozofii, sztuki, polityki w konsekwentny i stanowczy system, lecz raczej fakt, że nie jest to system całkowicie zamknięty, że nie pozostawiał jednostki zupełnie bezbronnej wobec polityki. Zespolenie jednostkowych aspiracji z pragnieniami zbiorowości, trwałych norm i wartości z przemijającymi formami życia społecznego — te dylematy, obecne wszędzie, ale we Florencji jaskrawo widoczne, utrwalone w budynkach, obrazach, traktatach politycznych i poematach, określają dla mnie klimat tego miasta.

Zapewne takie formuły są niebezpieczne; wyjęte z kontekstu, nie oddają nawet subiektywnych przeświadczeń, a jednak włoskie miasta pozostawiają często w pamięci taki właśnie symbol-emblemat, skrót wrażeń. Florencja to dla mnie problem złączenia tego, co polityczne i tego, co duchowe. Wenecja wyprowadza poza czas, w bajeczne trwanie; Rzym w swych rozlicznych wcieleniach przenosi nas w kolejne epoki, a stamtąd ku nam samym; Florencja stawia przed konkretnym problemem trwania. Tu nie tylko stale dostrzegamy piętno określonej epoki (tego można się przecież prawie wszędzie dopatrzyć), ale czujemy, że to, co oglądamy, jest rezultatem działania złożonych sił. Florencja bowiem to nie tylko galerie pełne arcydzieł malarstwa. Sztuka wiąże się tu z polityką. Zobaczyłem to na placu przed Signorią. Widok znany, banalny. A jednak — co się wstydzić — to jest ważne doświadczenie. Myślę, że kto tu przyjedzie i będzie miał dość ochoty, aby się rozejrzeć i na moment zastanowić, ten zrozumie głębiej niż dotąd, co znaczy być obywatelem, jakie związane są z tym przywileje i ograniczenia.

Przyjść na plac Signorii, usiąść na stopniach Loggii i spojrzeć na surową bryłę Starego Pałacu; dostrzec funkcjonowanie organizmu, jakim była Florencja, tworzącego i rzemiosło, i sztukę, i politykę, wielkość i pomyłki, moc i przemoc. To jest lekcja polityki: jej chwiejności i granic. To jest lekcja społecznej odpowiedzialności: jej ciężaru i wartości. Florencki plac jest żywy, bliższy prawdzie niż silące się na jednoznaczność definicje. Florencja to cudowna równowaga epoki Wawrzyńca, odrodzone Ateny, przykład twórczej obecności mieszkańców w życiu wspólnoty, prawdziwa res publica, wspólna rzecz jej obywateli — a zarazem to ciągłe walki zwolenników Białych i Czarnych, gwelfów i gibelinów, Cerchich i Donatich, to nieustanne wojny i układy z Pizą, Sieną i Rzymem, z Francuzami i Hiszpanami; to nie tylko humaniści w Pałacu Medycejskim i kwitnąca akademia platońska — to również Dante wygnany, Machiavelli wygnany, więziony, skazany na bezczynność, to Savonarola płonący na placu Signorii.

Ta różnorodność układa się w całość; na tym placu staje się łatwiej zrozumiała. Widzimy wokół nie tylko ślady zmiennych instytucji politycznych, różnych form organizacji życia publicznego, ale także różnych indywidualności, wykraczających poza przeciętność, lecz usiłujących wpłynąć na tę przeciętność i przetworzyć ją wedle własnych norm. Diametralnie odmienne były modele jednostkowego buntu, jego cele i pobudki — ten plac był nie tylko świadkiem triumfu i klęski Savonaroli, religijnego proroka, lecz także triumfu i upadków Celliniego, artysty tak egotycznego i anarchicznego. To są oczywiście skrajności, życie we Florencji toczyło się mniej dramatycznie, ale nad tymi skrajnościami trzeba się zastanowić. Stojący w Loggii Perseusz Celliniego przypomina o swym niezwykłym twórcy.

Żywot własny Celliniego nie tylko nie jest wzorem osobowym ówczesnego artysty, nie jest też zapewne całkowicie wiarygodną autobiografią; fantazja nieraz ponosi autora. Niemniej jest to znakomity portret człowieka, który sięga po nową tablicę praw moralnych — i sam chce być jej autorem. Nie jest to wyłącznie sprawa jednostki, kwestia indywidualnego sumienia, jest to zjawisko o określonych społecznych reperkusjach. Pamiętniki Celliniego są pasjonującym dokumentem z dziejów mentalności: co za mieszanina cynizmu i zabobonu, okrucieństwa, zbrodniczości nawet — i wierności wobec artystycznego powołania, wobec reguł rzemiosła. Kto chce zrozumieć ówczesne związki polityki i sztuki, musi uchwycić funkcjonowanie społecznego mechanizmu, nie tylko literę praw i przepisów, lecz także jej ówczesną interpretację, czyli jej odbicie w społecznej mentalności. Pamiętniki Celliniego są świadectwem nieocenionym. W błyskawicznym skrócie ukazują konkretne tło związków polityki i sztuki w renesansowej Florencji.

O mentalności Celliniego bardziej niż zabójstwa, niż romanse, niż kłótnie z kardynałami i spory z papieżem, niż przedziwne koncepcje medyczne i niż dramatyczne przygody z odlewaniem Perseusza — świadczy chyba scena jego przyjazdu do spustoszonej zarazą Florencji. „Chciałem odwiedzić mego dobrego ojca. Zapukałem do drzwi. Wtedy otwarło się okno i jakaś garbata baba wśród wściekłych obelg odganiała mnie precz, mówiąc, że jestem zarażony. Rzekłem do niej: «Słuchaj, przeklęty garbie, czy nie ma innej gęby w tym domu?». — «Nie, do choroby!». Wtedy krzyknąłem: «Zdechnij za dwie godziny!». Na ten hałas wyszła sąsiadka. Rzekła mi, że ojciec mój i wszyscy mieszkańcy tego domu umarli na zarazę. Przeczuwałem to po części, więc boleść ma nie była tak wielka”. Okazało się jednak, że ocalał brat i siostra Celliniego, która wyszła drugi raz za mąż. „Gdyśmy weszli do domu naszej siostry, niespodziewany widok wzruszył ją tak ogromnie, że padła mi w objęcia zemdlona. […] Popłakawszy trochę nad ojcem, siostrą, mężem i synkiem, kazała przygotować wieczerzę. Cieszyliśmy się przez cały wieczór i nie mówiliśmy już o zmarłych, lecz raczej o weselu i wieczerzaliśmy ochoczo i dobrej myśli”.

Konfrontacja nowej mentalności indywidualnej z mentalnością społeczną znalazła skrajny wyraz w losach Savonaroli. Plac Signorii był świadkiem triumfów „bezbronnego proroka” i jego klęski. Brązowa płyta znaczy miejsce, gdzie w 1498 roku został spalony. Był indywidualnością skrajną: budził fascynację i nienawiść. Dotąd Kościół woli nie wypowiadać stanowczej opinii na temat jego religijnej działalności. Podobnie wstrzymywali się od sądu najbardziej przenikliwi świadkowie tamtej epoki. Skłonny do śmiałych uogólnień Machiavelli uchyla się w tej kwestii. A bardziej jeszcze trzeźwy statysta i analityk ówczesnych wydarzeń, Francesco Guicciardini, pisze o Savonaroli: „Jego czyny tak były wspaniałe, niektóre jego kazania okazały się tak prorocze, że wielu ludzi, nie zważając na jego ekskomunikę, proces i śmierć, długi czas wierzyło, że naprawdę był zesłany od Boga i że był prorokiem. Sam mam wątpliwości; nie wyrobiłem sobie zdania; zachowuję sąd do czasu, o ile tego dożyję, kiedy wszystkie okoliczności zostaną wyjaśnione. Niemniej jestem pewien, że jeżeli miał słuszność, widzieliśmy w naszych czasach wielkiego proroka, jeżeli jej nie miał, to jednak wielkiego człowieka”.

Dla zrozumienia placu Signorii jako symbolu Florencji ważna jest nie tyle ocena Savonaroli, co wspomnianej już konfrontacji niezwykłej mentalności indywidualnej ze zwyczajami ogółu. Bunt Savonaroli wobec stosunków panujących wówczas w Kościele przypadł na może najmniej chwalebne w dziejach Rzymu panowanie Aleksandra VI Borgii. Savonarola nie reprezentował postawy we Włoszech wyjątkowej, dlatego podbił wielu artystów: Botticelli, Lorenzo di Credi, Perugino, Fra Bartolomeo to jego wierni wyznawcy; zaliczał się do nich także Michał Anioł. Savonarola o dwadzieścia lat wyprzedził wystąpienie Lutra. Czy było już za późno? Gdyby wysłuchano tych ostrzeżeń, gdyby mniej gwałtownie, lecz stanowczo przystąpiono do dzieła oficjalnej reformy, czy można było jeszcze uniknąć rozłamu, który pociągnął za sobą lata wojen, mordów, nędzy, nienawiści? I czy skrajność Savonaroli nie okazała się przeszkodą, nie skazała na klęskę jego reform i nie zniechęciła do innych reform?

Tu rodzi się pytanie o odpowiedzialność, jaka łączy się z politycznym wygrywaniem społecznych napięć. Savonarola nie pragnął władzy. Kiedy wpadła mu w ręce, dokonał mądrej reformy rządów. Wzniecał jednak ideologiczne namiętności, nie zdając sobie sprawy z ich społecznej dynamiki. Był samotnym, bezbronnym prorokiem, walczył jedynie słowem, lecz to słowo padało na grunt sfanatyzowany i wytwarzało broń najpierw pomocną prorokowi, później go niszczącą. Chciał dokonać natychmiastowej reformy nie tylko systemu rządów (co interesowało go mniej, więc postępował tu delikatniej i był skłonny do kompromisów), lecz także społecznej mentalności. Chciał przetworzyć Florencję na obraz swych ideałów — jakkolwiek szlachetne byłyby te ideały, jest to zabieg niebezpieczny, a w konsekwencji szkodliwy nie tylko dla życia politycznego, lecz również dla duchowych wartości, których zamierzano bronić.

Prorok narzucił Florencji surową dyscyplinę moralną; grzeszników piętnowano publicznie, publicznie wyrzekano się szatana. Wytworzyła się atmosfera fanatyzmu. Służący szpiegowali panów, czy dochowują postów. Powstał rodzaj dziecięcej policji, która zdzierała nie dość pobożnej młodzieży zbyt świeckie ozdoby, od przechodniów domagała się datków na ubogich, co więcej, wpadała do prywatnych domów, przeprowadzała błyskawiczne rewizje, konfiskowała wszystkie wytwory płochości, aby je później w dzień karnawału spalić na placu Signorii. Na tym samym, gdzie następnie spalono proroka. Bo ci sami mieszkańcy Florencji, którzy tłumnie słuchali jego kazań gromiących grzechy, wkrótce poczuli się tak zastraszeni nową sytuacją, tak niepewni wobec denuncjacji czy własnej słabości, że postanowili wyzwolić się od tego rodzaju reformy. Im większe były początkowe uniesienia i pragnienie zmian, tym ostrzejsze zarzuty padały teraz pod adresem proroka i jego zwolenników, aby bolesny eksperyment nie został powtórzony. Czy to uniemożliwiło eksperymenty mniej bolesne? Na to pytanie niełatwo odpowiedzieć.

Nad placem Signorii dominuje surowa, masywna, lecz wspaniale harmonijna bryła Palazzo Vecchio. To jest serce Florencji i skrót jej historii. Gotycka fasada i dumna wieża przywodząca na myśl kupiecką republikę średniowiecza; przebudowany przez Michelozza podwórzec przypomina epokę pierwszych Medyceuszów; olbrzymia Sala Pięciuset zbudowana została jako miejsce zebrań Wielkiej Rady stworzonej po reformie 1494 roku (zaproponowanej przez Savonarolę) — ozdobienie ścian tej sali powierzono największym artystom miasta: Michał Anioł miał namalować Bitwę pod Casciną (wykonał tylko zaginiony dziś szkic), a Leonardo Bitwę pod Anghiari (nowa technika fresku zawiodła — niedokończone dzieło uległo zniszczeniu). Reszta pałacu mówi o czasach książąt i wielkich książąt; był to już okres zmierzchu florenckiej sztuki i polityki.

Florencja bowiem była dziełem mieszczan. Jej rozkwit przypada na czasy, kiedy rządy sprawowało bogate kupiectwo — największym niebezpieczeństwem było wówczas rozbicie na śmiertelnie skłócone partie, z których każda pragnęła zdobyć dla siebie całą władzę i uniemożliwić innym dojście do rządów. Problemem był podział władz. Stąd może wspaniały rozkwit za pierwszych Medyceuszów, którzy mieli tyle rozsądku, że w całości zachowali republikański mechanizm rządów, zapewniając sobie kontrolę nad jego działaniem. Ta równowaga wymagała jako gwaranta niezwykłej jednostki: co udawało się Wawrzyńcowi, stało się klęską jego syna. Ta równowaga była zawsze kompromisem, a nie idealną receptą na dobre funkcjonowanie państwa. I do doskonałości było tu nieraz daleko. A jednak od początku wielkości Florencji szacunek dla twórczej działalności jednostki należał do elementarnych zasad politycznych.

Zgodnie z Zarządzeniami sprawiedliwości z roku 1293 żadnego stanowiska państwowego nie można było powierzyć temu, kto nie byłby „dobrym gwelfem wpisanym do cechu”. Nie należy traktować tego zbyt dosłownie, lecz było to zalecenie o ważnym wpływie na mentalność społeczną. Ono wyjaśnia, dlaczego gonfalonier Pier Soderini zapisany był do cechu sukienników, Machiavelli do winiarzy, Dante zaś figurował jako aptekarz. Nie była to czysta fikcja: z braku cechu pisarzy czy poetów było to przyjęcie tytułu człowieka pracy, wytwórcy, twórcy. Umysłowa i fizyczna działalność uzyskały nie tylko pełnię praw cywilnych (czego nie posiadały w starożytności), lecz zostały uznane za przywilej i obowiązek elity. Może tu znajduje się zarys odpowiedzi, dlaczego w pewnym momencie duch dziejów wybrał sobie to miasto za pepinierę geniuszów.

Oczywiście jest to pytanie retoryczne. Odpowiedzi wyczerpującej być nie może, a poszukiwanie jednoznacznych mechanizmów przyczynowych jest tyleż daremne, co niebezpieczne. Kiedy jednak przejdziemy z boku Loggii dei Lanzi i wzdłuż Uffiziów zobaczymy posągi wielkich Toskańczyków, ogarnia zdumienie: Aretino i Amerigo Vespucci, Galileo Galilei i Cellini, Machiavelli i Giotto, Alberti, Michał Anioł, Leonardo… Można dostać zawrotu głowy. Wystarczyłoby na obdzielenie nie tylko kilku miast, lecz kilku narodów. Dlaczego akurat tu? Inni byli bogatsi, potężniejsi. Może właśnie splot polityki i sztuki? Szeroki dostęp do tych dziedzin, ich poczesne miejsce w społecznej hierarchii? Coś z tych zagadnień uchwytne jest nadal na ulicach Florencji i przyciąga cudzoziemców — jak zapomnieć, że Dostojewski kończył tu Idiotę, Browning pisał The Ring and the Book, Lenartowicz rzeźbił złoty kubek poezji. Tak wzajemnie różni, tak związani z rodzimym kręgiem kultury, tworzyli właśnie tutaj. Tu przeżywał swoje najboleśniejsze dni Brzozowski, a jednak i on uległ fascynacji Florencją: „Wątpię, czy istnieje miasto, którego by się nie znienawidziło, przeżywszy w nim to, cośmy przeżyli, a pomimo to kocha się wprost Florencję. Jestem przekonany, że tęsknić będę do niej zawsze, jeżeli z niej wyjadę”.

WOJCIECH KARPIŃSKI

z tomu Pamięć Włoch, Zeszyty Literackie, 2008

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek