4 IV 2022 roku w Gdyni odbyła się już po raz czwarty ceremonia wręczenia Nagrody Konsula Honorowego Wielkiego Księstwa Luksemburga w Sopocie dla najlepszej rozprawy doktorskiej poświęconej literaturze francuskojęzycznej, niemieckojęzycznej lub luksemburskojęzycznej, pod patronem Jego Ekscelencji Paula Schmita, Ambasadora Wielkiego Księstwa Luksemburga w Polsce. Jury Nagrody w składzie: przewodniczący − Marek Wilczyński (UW); Tomasz Swoboda (UG); Adam Lipszyc (IFiS PAN) oraz fundator Nagrody, mec. Tomasz Kopoczyński postanowiło wyróżnić Wacława Pagórskiego (Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu) za pracę doktorską: „Wem zu wohl ist, der ziehe in Pohlen”. Zum Polenbild in der deutschsprachigen Reiseliteratur des „langen” 17. Jahrhunderts („Komu za dobrze, niech jedzie do Polski”. Przyczynek do obrazu Polski w niemieckojęzycznej literaturze podróżniczej „długiego” XVII wieku). Przytaczamy laudację wygłoszoną podczas ceremonii przez prof. Marka Wilczyńskiego:
Ekscelencjo Panie Ambasadorze, Wielce Szanowny Panie Konsulu, Panie i Panowie, Drogi Laureacie!
Wybaczą Państwo, że pozwolę sobie zacząć od uwagi natury osobistej: występując z okazji ukoronowania czwartej już edycji konkursu na pracę doktorską o literaturze niemieckiej, francuskiej lub luksemburskiej pod patronatem Ambasadora Wielkiego Księstwa Luksemburga w Rzeczypospolitej Polskiej cieszę się bardzo, że po raz drugi jego Laureatem został absolwent Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, który jest również i moją Alma Mater. Promotorem rozprawy pt. „Wem zu Wohl ist, der ziehe in Pohlen”. Zum Polenbild in der deutschsprachigen Reiseliteratur des „langen” 17. Jahrhunderts, napisanej i obronionej przed dra Wacława Pagórskiego jest profesor Jerzy Kałążny z Instytutu Filologii Germańskiej UAM.
Tematem uhonorowanej przez jury dysertacji jest niemieckie piśmiennictwo podróżnicze wieku XVII dotyczące pobytów autorów w ówczesnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Wzięty pod uwagę materiał badawczy obejmuje 51 świadectw sporządzonych przez mieszkańców krajów Rzeszy, którym z różnych powodów przyszło spędzić pewien czas – od kilku dni do paru lat – w Polsce. Byli to m.in. kupcy zmierzający w interesach do Moskowii lub nawet dalej na wschód, dyplomaci, szpiedzy, agenci wpływu politycznego, uczeni i duchowni wyznania luterańskiego bądź rzymskokatolickiego – poinformowani lepiej lub gorzej, ciekawi otaczającego ich świata lub tylko zmęczeni podróżą. Dr Pagórski zbadał ich świadectwa rzetelnie i skrupulatnie pod kątem charakterystyki podróżników, typów przedsięwziętych peregrynacji oraz ich tras. Interesowały go wszelkiego rodzaju obserwacje poczynione przez Niemców: od uwag na temat geografii, zróżnicowania etnicznego i religijnego społeczeństwa wielonarodowego kraju poprzez opisy jego struktury społecznej, źródeł dochodu i obyczajów różnych warstw, stanu dróg, miast i wsi, poziomu usług oferowanych w przydrożnych karczmach, wreszcie zalet i przywar ludności. Autor rozprawy brał też pod uwagę wykształcenie gości, konwencje podróżopisarskie, jakimi mniej czy bardziej świadomie się posługiwali, a także ich wyobrażenia o Polsce i Polakach. Wśród wyciągniętych z analizy wniosków na plan pierwszy wysuwa się konstatacja, iż stereotypy, którym hołdowali nie tylko Niemcy, lecz i inni przybysze z Europy Zachodniej, pojawiały się wcześniej niż w wieku XVIII, o czym wspomina też w swoim klasycznym studium Wynalezienie Europy Wschodniej amerykański historyk Larry Wolff. Stereotypy te bywały przeważnie negatywne, czemu trudno się dziwić, szczególnie w odniesieniu do okresu po długotrwałych wojnach kozackich, w tym powstaniu Chmielnickiego, niszczycielskim szwedzkim Potopie i toczonych ze zmiennym szczęściem kampaniach moskiewskich. Na marginesie warto dodać, że na skutek Wojny Trzydziestoletniej większość krajów Rzeszy nie znajdowała się w połowie XVII stulecia bynajmniej w stanie kwitnącym, co może winno było nieco powściągnąć poczucie wyższości i krytycyzm osób z nich akurat się wywodzących.
Co jednak, jeśli niektóre przynajmniej stereotypy miały sporo wspólnego z rzeczywistością? Odwołam się teraz do pamiętnika Ulricha von Werdum, Fryzyjczyka, absolwenta uniwersytetów w fryzyjskim Franeker i Heidelbergu, który trafił do Polski w roku 1670, a opuścił ją dopiero dwa lata później. Jego pobyt miał charakter dość szczególny, bowiem trafił on nad Wisłę w towarzystwie Francuza, księdza Jeana de Courthonne, tajnego wysłannika rządu, mającego doprowadzić do obalenia króla Michała Korybuta Wiśniowieckiego. Wybrany przez szlachtę w opozycji do większości magnatów i hierarchii kościelnej Wiśniowiecki był władcą nieudolnym, a możni oponenci nie ustawali w wysiłkach, by zastąpić go na tronie jakimś francuskim księciem, co się ostatecznie nie udało. Von Werdum i jego pryncypał poruszali się po niemal całym obszarze Rzeczypospolitej incognito, zmieniali różnojęzyczne pseudonimy i pozostawali w sporadycznym kontakcie z partią antykrólewską. Podczas wizyty w dworku niejakiego pana Prussowskiego, szlachcica i posesjonata, Niemiec poczynił obserwację następującą: „Tutaj u tego Prussowskiego ten dziwny się przedstawiał widok, że mu włosy jego zrosły się w same małe kędziory. Dzieje się to skutkiem choroby głowy, która zwie się po polsku kołtun, po łacinie Plica. Kto ją dostanie, choruje najprzód na śmierć na okropne bóle głowy, a kiedy te przejdą, zlepiają i zrastają się w kędziory jednym wszystkie, innym mniej lub więcej włosów; niektórym nawet, jak to jednego widziałem w Łowiczu, skręcają się włosy na całej głowie w wielką kupę, jakoby kapelusz pilśniowy. Nie można zaś ani nożycami, ani czym innym włosów tych odcinać, ani ruszać, jeśli chory nie ma stracić słuchu lub podniebienia, lub najczęściej wzroku […]”. Najwyraźniej von Werdum uwierzył w rozpowszechniony przesąd. Pewnie zabrakło mu wiedzy z dziedziny elementarnej higieny, więc wziął obiegowe informacje o egzotycznym kołtunie za dobrą monetę. Innym razem, omawiając jadłospis gospodarzy, odnotował: „Zwłaszcza bardzo lubią wódkę, którą po polsku zwą gorzałka, po rusku horyłka, w swej łacinie crematum. Nawet najarystokratyczniejsi Polacy wożą ją ze sobą w swych puzderkach i muszą się jej napić prawie co godziny”. Być może przesadził z częstotliwością, niemniej co do istoty rzeczy wielce się nie pomylił. Gwoli sprawiedliwości przyznać trzeba, że dostrzegał również i pozytywy: „W rolnictwie są dość uważni i umieją grunt bardzo dobrze zorać prostymi bruzdami na małe zagony […] Zresztą jest Polska błogosławionym krajem, ma żyzną rolę, zdrowe powietrze, ryby i rybne rzeki, jako to Wisłę, San, Dunajec i inne. Jest prawdziwą spiżarnią zboża i ma także piękne bydło”. Przeważnie starał się pozostać empirykiem, chociaż z drugiej strony bez wątpienia uważał się za przedstawiciela cywilizacji wyższej.
Dr Pagórski ulokował swój punkt widzenia na styku nauki o literaturze, kulturoznawstwa, etnologii i historiografii. Napisał pracę potrzebną, cenną, wypełniającą lukę w dziejach relacji między Niemcami a Polakami na poziomie mniej lub bardziej kompetentnej obserwacji potocznej. Ustrzegł się pochopnych założeń, wniosków i uproszczeń, co dzisiaj, w niełatwych dla Europy czasach, nabiera waloru szczególnego. Znajdujemy się teraz w Gdyni, ale i w Trójmieście, którego najstarszą częścią jest Gdańsk obciążany ostatnio często absurdalnymi zarzutami rzekomej „proniemieckości” sprzecznej z „polskością” właściwą pozostałemu obszarowi naszego kraju. Chcę więc na koniec podkreślić, że właśnie Gdańsk łączy w sobie kulturowo niemiecką i najdłużej politycznie polską przeszłość z polską teraźniejszością. To tutaj mówiący po niemiecku burmistrzowie i rajcowie składali przysięgę na wierność polskim królom, by jako władze królewskiego miasta przyczyniać się do dobrobytu Rzeczypospolitej bez uciekania się do etnicznego nacjonalizmu. Tej wolnej od nacjonalistycznej aberracji postawie Gdańsk dał wyraz w roku 1793 w obliczu II rozbioru, kiedy pruskie wojsko i urzędnicy przez kilka tygodni musieli dobijać się do jego bram i wpuszczeni zostali dopiero pod groźbą szturmu. Rada miasta powitała ich w milczeniu, odziana jednolicie na czarno. Jako filolog powiem tak: wybór mamy pomiędzy znakiem rozróżnienia, szyboletem – słowami „soczewica, koło, miele, młyn”, które rycerze Władysława Łokietka kazali podobno wymawiać niemieckojęzycznym mieszczanom Krakowa, aby ich karać po stłumieniu buntu kierowanego przez wójta Alberta w porozumieniu z biskupem Janem Muskatą, a sekwencją: burmistrz, ratusz, rynek, szyld, plac, dach i cegła. Wszystko to są stare zapożyczenia polszczyzny z niemieckiego wiążące się z cywilizacją miejską. Gdańsk jest ponadtysiącletnim przykładem tej cywilizacji i swojej osobliwej historii wyrzec się nie może.
Panie doktorze, dziękuję Panu za pańską książkę.
MAREK WILCZYŃSKI