Sądzę, że student, uczący się w Heidelbergu, może łatwiej, niż każdy inny zabezpieczyć się od zgubnych wpływów dalszego życia, poświęconego tylko „pracy” - od nędznego zadowolenia z siebie, od zawistnej hipochondrii, od skłonności do negacji i narzekania. Nie na próżno w ciągu miesięcy między pracą wchłaniał on wszystkimi porami radość i piękno; gdy przyjdzie chwila krytyczna – stanie mu przed oczyma obraz góry Zamkowej, powieje wonny wietrzyk z Wilczego źródła, znudzi się wesoła melodia pieśni heidelberskiej – i serce jego, zamiast jęku, wyda ów potężny, uroczysty trójdźwięk, wzywający do dzielności i czynu. Tego właśnie uczy nas Heidelberg.
Papieski uprawia nie byle jaką literaturę i nie wiem, czy ma jakieś konszachty z biesami, w każdym razie efekty są zachwycające, zarówno w tłumaczeniach, jak i w eseistyce. W "Rosyjskim sporze" mam wiele scen świetnie napisanych, olśniewających. Moja ulubiona to odjazd Gogola dyliżansem z Rzymu. Jest tu przestrzeń, ruch, a nawet smak wziętych na drogę słodkich bułek nadziewanych owocami.
Młody ziemianin, urodzony w 1892 roku w Piotrowiczach w powiecie kobryńskim, po maturze zdanej w Rydze wyjechał na studia rolnicze do Belgii, które miały go przygotować do gospodarowania w zapisanym mu majątku Mogilowce w powiecie wołkowyskim, w dzisiejszej Białorusi. Naukę przerwał i, zagrożony gruźlicą, wyjechał do sanatorium w Davos, w Szwajcarii, krótko studiował romanistykę w Lozannie, by nie oddalać się od czarodziejskiej góry. I tak jak Hans Castorp, w chwili wybuchu Wielkiej Wojny, w 1914 roku wrócił do kraju, gdzie został wcielony do armii rosyjskiej. W 1917 roku wziął ślub z koleżanką ze studiów, Zofią Malińską. Po wojnie osiadł w Mogilowcach.
Teraz o czytelniku. Niczego od niego nie chcę i wiele mu życzę dobrego. Obcy mi jest i nie ma do mnie przystępu wyniosły egoizm, leżący w osnowie pisarskiego zwracania się do „audytorium”. Czytelnik dzięki wrodzonej sobie złotej umiejętności sam zawsze rozumie, co się dzieje w książce z rzeczami, z ludźmi, i z samym autorem. Wbijając mu w głowę nasze zmyślenia o tym, cóżeśmy to zrobili i jak do tego doszli, nie oświecamy go, lecz wyjaławiamy. [...] Jestem zamknięty w sobie i nietowarzyski podobnie jak on i w przeciwieństwie do pisarzy nie rozumiem na czym korespondencja z nim ma polegać.
Z doświadczeń Iwaszkiewicza możemy wyprowadzić pewną sekwencję zasad: jak doznajemy, tak zapamiętujemy, jak zapamiętujemy, tak wspominamy, jak wspominamy, tak żyjemy. Tak też patrzymy na innych. Czytelnikowi pamiętnika poety pozostają w pamięci wyraziste portrety ludzi z jego najbliższego otoczenia i mimo woli sam zaczyna w ten sposób postrzegać własny świat. W "Książce moich wspomnień" daje o sobie znać wyjątkowa cecha pisarstwa Iwaszkiewicza – jego bezpośredniość. Jest ono bardzo osobistą, prywatną opowieścią. [...] Dopiero to wydanie, które dziś Czytelnik trzyma w ręku, przynosi tekst integralny.
"Kiedy objęłam Krystianę na pożegnanie - pisze Agnieszka Morawińska - po pokazie poświęconego jej filmu w Zachęcie, poczułam, że w środku, pod ubraniami, nie ma nic. Ta pamięć jej niematerialności dotąd mnie prześladuje. Jacek Sempoliński powiadał, że Krystiana jest kobietą jedwabną, ale wielokrotnie przekonywałam się jak mocną materią jest ten jedwab tym bardziej więc przeraziło mnie wrażenie obejmowania powietrza".
W zielonym domku przy Długiej mieszkała pani Kazia z synem i synową. Syn był złotą rączką, czasem trzeba go było wezwać do różnych remontów. Dostałem od pani Kazi marmurową sowę z wielkimi oczami. Pewnego dnia, tak mi mówiła niania, piaszczystą drogą złota rączka pchał z trudem taczki, w których, jak wywrócony żuk miotała się jego matka. Wzdłuż drogi, przed domami stali sąsiedzi, pokazywali palcami.
Najpierw chciałem być paleontologiem. Nie ja jeden. Był to czas wielkich odkryć skamielin szkieletów dinozaurów na pustyni Gobi. Część z nich trafiła do Pałacu Kultury w Warszawie. Były naprawdę ogromne, prawie jak sam pałac, zachwycające. Później jednak przerzuciłem się na archeologię. Może uznałem, że nie będę miał nic do roboty, bo wszystkie dinozaury zostały już odkryte. [...] Dlaczego nie zostałem archeologiem? W pewnym sensie zostałem, bo czy filologia albo odtwarzanie biografii nie jest archeologią. Czasami posługuję się łopatą i pędzelkiem.
Natura bywa uciążliwa. Taką wiedzę wyniosłem z dzieciństwa. Mrówki, myszy, szczury, kawki, gawrony, osy i szerszenie – z nimi toczyła się walka o przestrzeń życiową. Myszy posiadały specjalny status. Mieliśmy pułapki humanitarne, które nie zabijały, łapały do klatki, którą następnie, owiniętą w gazetę, wynosiliśmy daleko, przez dwa laski i wypuszczaliśmy pod domem znajomych w rozliczeniu jakichś z nimi zatargów.
Urodziłem się dziesięć lat po wojnie, ale ona wciąż przypominała o sobie. Ekscytowały oczywiście znajdywane przez nas w Lesie Młochowskim naboje. Co się robi z takim znaleziskiem? Przede wszystkim należy chować przed rodzicami, można demontować i zsypywać proch do słoiczka, a można też grać w „przestrzelonego”, rzucając na chybił-trafił garść do ogniska – przecież nigdy nie wiadomo, w którą stronę poleci. Z moich kolegów nikt nie zginął, ale ranni byli.
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.