Dla PK
Niewiele jest świadectw tych intuicji, okoliczności czy choćby widoków. Jeden wspaniały wiersz, kilkanaście listów. Wychylała się druga połowa lipca. Sierpień, wrzesień i część października. Rok 1953. Bolesna i szczęśliwa cezura nowego życia.
„Byłem niedawno po francuskiej stronie nad Lemanem, żeby wynająć domek dla rodziny. Te okolice (Thonon) są dla mnie niezwykle piękne. Już wynająłem, to facet napisał do agencji w Paryżu, że się rozmyślił, i znów nic nie mam. Więc wezmę na ślepo coś z agencji. Gdyby teraz było coś nagle w La Combe przypadkiem albo koło – to bym wziął i zapłacił nawet do 70.000 fr. za sezon”. Ten list do Stanisława Vincenza bezdomny Miłosz napisał 30 czerwca 1953 roku, najpewniej w Genewie. Za kilkanaście dni, po męczącej podróży statkiem z Kanady, miała dołączyć do poety rodzina: żona z dwoma synami. Czas był pełen dygotu, a poezja pozostawała kapryśna. W pamięci poprzednich miesięcy uniesienia, zachwyty, szarpaniny, tragedie. Ponad wszystko zmęczenie. Braki. I wyczekiwanie, które zawsze jest cierpieniem. „Profesor mi pisał – dodaje w liście Miłosz – że ja domu i miejsca potrzebuję i to prawda – a ja jakoś celować wolę dalej od Paryża – raczej Wasze strony czy pobliże Genewy – nie dla romansów, ale tak jakoś ujutniej, a wielkie miasto mnie niepotrzebne. No, to jeszcze zobaczymy, tymczasem nic na dłużej nie znajdę, bo sezon już letni i wszystko wynajęte”.
W rzeczy samej – nie udało się znaleźć od razu dogodnego lokum na długo, ale gdy dwa tygodnie później, 14 lipca, poeta czekał na rodzinę w największym francuskim porcie, wiedział już, gdzie będą wspólnie rozpakowywać walizki. Z Hawru, gdzie jego bliscy opuścili liniowiec, czekała ich jeszcze dodatkowa podróż – siedemset kilometrów na południowy wschód. Z trudem znalezione mieszkanie w Bons-en-Chablais. Rodzinę ugościła historyczna kraina: Sabaudia.
Serce poznaje się na dnie. Latem 1953 roku Miłoszowie sięgnęli dna. Plastyczny frazeologizm ewokuje nie tylko emocje. Byli goli i pokiereszowani. Złowrogo uśmiechały się do nich niedobre godziny. Łatwo się kochać. Trudniej lubić.
Znaleźć garnek i krzesło, pożyczyć materac, kupić podręcznik. Starszy syn ruszał do szkoły. Dawno nie widział ojca. Opowiadał amerykańskie bajki, zadawał trudne pytania. Młodszy miał dwa lata i mówił do brata „Toyo”. Patrzył na tatę pierwszy raz. Przebył długą drogę. Jeszcze nie pojmował, jak bardzo był dzielny.
Przyroda im sprzyjała. Górna Sabaudia to nie tylko czary historii. Z końcem lipca Miłosz donosił Vincenzowi: „Tutaj zbocza wydają się bardziej bujne niż koło La Combe, i tak to mniej więcej wygląda, że to są albo łąki, albo wielkie sady grusz i jabłoni przeplatane orzechem włoskim i kasztanem. Winnic nie ma (bo to zbocza na północ) i cała wegetacja rośnie śmielej, jest dużo strumieni na dnie gęstych, liściastych haszczów. Widać ogromny krajobraz – mnóstwo małych miasteczek, Leman, brzeg szwajcarski, Genewę. […] Przełęcz Saxel nad nami jest o 8 km i tam wchodzi się na płaskowyż, skąd widać cały łańcuch wysokich Alp z Mont Blanc (miasteczko Boëge) – tam nie byłem jeszcze, bo nie mam kompanii”. Epistołę komplementarną względem tej relacji otrzymał w podobnym czasie Zygmunt Hertz, przebywający wówczas na wakacjach z żoną we włoskim Chiavari: „Donoszę, że kraj tutejszy jest niezrównanej dla mnie piękności – łagodne linie niebieskich gór i zielone drzewa na pierwszym planie. Mieszkanie jest idealne i chciałbym, żeby nie było tylko na wakacje, co niestety niemożliwe. Są 3 duże pokoje i duża kuchnia, czysto i wszelkie wygody – z wyjątkiem wanny. Mam duży pokój ze stołem dla siebie i widokiem wioski na góry schodzące do Lemanu. Pracuję uczciwie, z niewiadomym rezultatem. Ale może uda mi się pozbyć tu poczucia ciągłej prowizoryczności. Bons jest malutkim miasteczkiem w połowie drogi z Annemasse do Thonon. Właściwie jest to wioska, choć są sklepy. Większość mieszkańców zajmuje się sianem i krowami. KROWAMI! […] dla mnie to jest trochę tu jak rodzinna Litwa, trochę większy format, poza tym ta sama odmiana zieleni. […] Dużo jagód i grzybów”. To tutaj, w Bons, rodzi się myśl o Dolinie Issy. Smak powrotu. Poczucie prowizoryczności, związanej z trudną walką o życie w Europie, towarzyszyło Miłoszowi kolejny rok. Szukał stałego i przyjaznego krajobrazu. Uroki niepewności i zastrzyki nieznanego nie mogły działać długo. Trwały usilne poszukiwania utraconego ładu.
O higienę umysłu, jak wiadomo, pomagają zadbać konkrety. Przy biurku w Bons Miłosz układał Światło dzienne. Nie od razu znalazł tytuł tomu. Próbował kilkunastu. Jeden z nich: „Miłość i gniew”. Gdyby książka gromadziła wiersze pisane pod wpływem niedawnych doświadczeń, tytuł byłby na miejscu. Poeta był rozdarty i poezja musiała to rozdarcie nazywać. „Przez to co było i przez to co będzie / Dotknięte, pada w popiół to co jest” – najpewniej pod koniec pobytu w Bons powstaje arcydzielny wiersz W Sabaudii, który po różnych zmianach zrobi karierę pod innymi tytułami. Może najważniejsze świadectwo tego czasu i tego zmagania. I krajobrazu. Światło w październiku inaczej raziło oczy, pozwalało podejrzeć spokojne jutro. Niepotrzebna pamięć nie dawała za wygraną, ale traciła siłę.
Trującą, kilkuletnią prowizoryczność udało się wreszcie okiełznać z końcem lata. Nie zniknęła, ale dała się oswoić. Może niestałość, w gruncie rzeczy, jednak nie była problemem? „Litewskie” Bons dało dobre tygodnie. Dzieci były głośno. Żona smażyła konfitury. Pomogło jezioro, worki kasztanów i kojący widok „stromych świerków za mgłą października”. Gdy przyszła jesień, Miłosz widział już swoją Europę. Poezja została przy nim.
Niespełna dwadzieścia lat później, w roku 1971, na kartach listu do Hertza, Miłosz zrobi bilans dwudziestu lat na emigracji: „Począwszy od tych pięknych chwil (a dla mnie rozpaczliwych), kiedy zabrałeś mnie w 1951 r. na marché w Maisons-Laffitte, a ja to wszystko traktowałem jako koszmarne prowizorium – nigdy, jak uczy doświadczenie, nie trzeba psioczyć na prowizorium, bo ono może być – i zwykle bywa – czymś stałym”.
PAWEŁ BEM