Po zakończeniu budowy „teleportowanej” chałupy musieliśmy zadbać o jej otoczenie oraz wystrój wnętrz. Dla wielu osób znających naszą restaurację i to nawet od lat, wielkim zaskoczeniem są z pewnością zdjęcia – jak to poniżej, na których widać samotnie stojącą chatę, bez rosnących wokół drzew, krzewów, zieleni oraz sąsiednich budynków w tle (w 1992 roku na całej naszej posesji rosły tylko dwa drzewa). Wokół nasadziliśmy z Danusią setki krzewów i drzew, „wybudowaliśmy” kilka zabytkowych budynków, więc teraz chałupa wygląda jakby stała tu od zawsze (wiele osób jest zresztą o tym święcie przekonanych, ba – niedawno usłyszeliśmy, że „szkoda tak pięknego miejsca, na taką komercję”).
Zimą i wiosną 1999 roku zajmowaliśmy się urządzaniem wnętrz przyszłej restauracji. Uznaliśmy, że skoro chata jest drewniana, stuletnia, to izby powinny mieć odpowiedni rustykalny wystrój, z oryginalnym starymi sprzętami. Chcieliśmy stworzyć charakter dawnej wiejskiej gospody, ale… również pokazać nasz styl, więc musieliśmy połączyć jedno z drugim. Nie potrzebowaliśmy architektów czy dekoratorów, bo urządzanie lubimy, „mamy we krwi”, potrafiliśmy dobierać kolory i malować ściany, odnawiać meble. Mieliśmy w tym bogate doświadczenie, a niedawno przecież remontowaliśmy nasz murowany domek. Tam ściany pomalowaliśmy – wbrew panującej wówczas modzie na „szpitalną” biel – w odważne, wyraziste kolory: czerwony, niebieski, zielony, żółty. Ustawiliśmy odnowione meble, a na ścianach zawisły obrazy, które sam namalowałem… W maju 1998 roku zdobyliśmy I miejsce w kategorii aranżacja wnętrz w ogólnopolskim konkursie„Pomysł świetny na dom letni”, ogłoszonym przez miesięcznik „Murator”.
Nagrodą główną był komplet drewnianych mebli ogrodowych, który wtedy bardzo nam się przydał oraz artykuł o naszym domu w półroczniku „Dom Letni”[1]. Była to dobra, ogólnopolska reklama, chociaż nie pierwszy artykuł o nas. Wcześniej pisano o ludziach, którzy „znaleźli sposób na nowe życie” i „miejsce spełnionych marzeń”[2]. Teraz, w przeniesionej z Dąbrów chacie wszystkie ściany, podział pomieszczeń, rozkład okien i drzwi (z jednym wyjątkiem) zostawiliśmy bez zmian. Musieliśmy tylko podzielić jedną z izb na parterze, by urządzić toaletę dla gości. Dla siebie postanowiliśmy zaadaptować poddasze – na sypialnię, łazienkę i gabinet. Meble częściowo kompletowaliśmy już wcześniej – mieliśmy dwa ładne „szlabany” (vel ślubanek, po warmińsku ślómbank – czyli ławy, które mogły służyć do spania), krzesła i stoły – jeden z nich zrobiłem z pięknych, grubych, toczonych nóg, które znalazłem w jakieś szopie, dorobiłem boki, a stolarz blat ze starych, pociętych na deski dębowych kołków z… rozebranego płotu.
Mieliśmy też dwa piękne kredensy, z których usunąłem białą olejną farbę, odświeżyłem pierwotną kolorystykę i tak odzyskały swój urok. W restauracji potrzebny był bufet (vel lada vel szynkwas). Tu znowu pomógł przypadek (a może los tak chciał?), bo przez lata w piwnicy przy Leonhardstrasse w Berlinie bezużytecznie przechowywałem duży fragment mebla (miał prawie dwa i pół metra długości i metr wysokości). Leżał tam długo, ponad 16 lat (a wcześniej w innej piwnicy), szkoda mi było go wyrzucić, choć nie bardzo wiedziałem co z nim zrobić. Przeprowadzając się z Berlina na Mazury też nie wiedzieliśmy, czy do czegoś się kiedyś przyda, ale zabraliśmy go, w kawałkach, bo nie mieścił się do naszego VW-busa. Tu, w Kadzidłowie mebel nadal leżał bezużytecznie, tym razem w szopie. W końcu, po kilkunastu latach czekania (!), znalazł swoje miejsce. Był to bowiem front XIX-wiecznego kontuaru pochodzącego z jakiejś restauracji lub eleganckiego sklepu! Po oczyszczeniu z wielu warstw farby olejnej i uzupełnieniu ubytków odzyskał pierwotny blask (prawie, bo nie odtworzyłem złoceń, które kiedyś zdobiły niektóre elementy, nie pasowały bowiem do wiejskiej gospody). Do ładnie odrestaurowanego frontu bufetu dorobiłem dwa boki, a całość nieco podwyższyłem i przykryłem szerokim blatem, który w Berlinie używałem jako biurko. I tak „grat z piwnicy” stał się ozdobą oberży.
Gdy już wszystko było prawie gotowe 1 maja 1999 roku otworzyliśmy „Oberżę pod psem” – połączenie gospody, galerii – bo na ścianach głównej sali zawisły moje martwe natury (głównie z „okresu berlińskiego”), muzeum – bo przecież bardzo wiernie odtworzyliśmy stuletnią chałupę z jej wszystkimi elementami, oraz naszego domu – bo postanowiliśmy się tu przeprowadzić (a odnowiony murowany dom, w którym wcześniej mieszkaliśmy, wynajmować letnikom).
Długo zastanawialiśmy się nad wyborem nazwy naszej restauracji, w końcu wygrała obecna – „Oberża pod psem”. Zaprojektowałem jej logo, a na deskach namalowałem szyld: skulonego w kłębek Irtysza – naszego białego, pięknego psarasy łajka zachodniosyberyjska.
Nazwa miała przypominać zapomniane u nas słowo „oberża”. W tamtych czasach prawie nie używane (od czasów PRL-u popularne były „zajazdy”, a oberże znaliśmy tylko dwie: jedną w Bieszczadach, drugą w Wielkopolsce), choć dawniej była to bardzo popularna nazwa (no a w Klubie Pickwicka Dickensa aż się roi od wszelkich oberży pod: „Aniołem”, „Złotymi ustami”, „Krzakiem”, „Dzwonem”, „Błękitnym niedźwiedziem”, „Srebrnym pawiem”, „Złotymi bykami”, „Wielkim białym koniem”, „Jerzym i Jastrzębiem”, a nawet „Sroką i Ogarkiem”, „Skórzaną Butelką” czy „Głową Saracena”). Wybór takiego określenia był uzasadniony. Zgodnie ze Słownikiem Języka Polskiego PWN oberża to dawniej: „dom zajezdny przy głównym trakcie, w którym podróżni zatrzymywali się na posiłek i nocleg”, a my przecież chcieliśmy oferować posiłki i noclegi (i tam zamieszkać – jak na oberżystów przystało). A „Pod psem” było trochę prowokacyjne, a trochę przekorne; w Polsce był to czas zachwytu nad wszystkim co „zachodnie”, konsumpcjonizmu (od którego my uciekliśmy z Berlina) oraz zalewu obcobrzmiących nazw i określeń. Nawet tu w puszczy, w naszej najbliższej okolicy powstawały rozmaite lokale gastronomiczne o nazwach: Bronx, Relax, Manhattan, Tabasco, Heaven, a nawet Alcatraz! Był to również czas zachłyśnięcia się blichtrem, glazurą, kolorowym plastikiem, jednorazówkami, a my zamiast iść „z duchem czasu” nie tylko budowaliśmy „byle jak i byle co”, jakieś stare drewno, mech, glina (choć z okolicznych wiosek masowo znikały piękne drewniane chałupy, a w ich miejscach powstawały białe „wille” z pustaków), to do tego jeszcze ustawialiśmy meblowe „starocie”. Krótko mówiąc… pod psem!
Kiedyś, na samym początku, do oberży weszła kobieta, spojrzała przelotnie wokół, obróciła się na pięcie i wyszła, mówiąc do reszty: „Tylko jakieś rupiecie. Jedziemy do Mikołajek!”.
Choć nie wszystkim podobały się nasze „starocie”, my byliśmy dumni z uratowania zabytku… Pracownice Sanepidu, które musiały dokonać odbioru lokalu, także patrzyły na to wszystko z niesmakiem, bo przecież na podłodze są – o zgrozo – „deski drewniane” (sic!), do tego nielakierowane, z surowego, stuletniego drewna, „niehigieniczne”, no i te ściany pokryte tynkiem glinianym, „trudno zmywalne – lepsza byłaby wszędzie glazura!”. Dla urzędników to było „byle co”, a my uznaliśmy, że wybrana przez nas nazwa ma sens, więc tak zostało.
Pewnego razu ekipa telewizyjna chciała realizować program o tym, jak kobiety mogą odnieść sukces w biznesie – nawet w takiej głuszy jak nasza. Danusia zgodziła się, ale pod jednym warunkiem: nie będzie to rozmowa o sukcesach, ale o trudnościach i kłodach rzucanych przez urzędników, choćby o przepisach sanitarnych źle interpretowanych i niedostosowanych do małych restauracji jak nasza. Pierwszą część programu zrealizowano w oberży, z udziałem Danusi, a część drugą w studio telewizyjnym w Warszawie, z udziałem dwóch zaproszonych ekspertów – od turystyki oraz przepisów sanitarnych, którzy dyskutowali o naszym przypadku oraz innych podobnych. No i okazało się, że wcale nie jesteśmy „ciemnogrodem”, nie działamy rzekomo niezgodnie z przepisami, wprost przeciwnie – nawet z uznaniem ocenili to co robimy.
KRZYSZTOF A. WOROBIEC
[1] G. Michalik, Zauroczeni Tradycją, „Dom Letni”- „Murator” numer specjalny 1, 1999, s. 12-17.
[2] Z. Zubczewska, Wszystko przez jelenie, „Kobieta i życie” 12 IX 1998, s. 28-29; M. Sulima, Miejsce spełnionych marzeń, „Gazeta Współczesna” 23-25 X 1998, s. 14-15.