Idę do Muzeum Wyspiańskiego w Krakowie. Zależy mi, żeby spojrzeć na rzeźby Barbary Falender znajdujące się na tyłach budynku, ale przy okazji decyduję się zwiedzić muzeum. Jedną z prac, która działa hipnotyzująco jest pastel z serii Widoków z okna pracowni artysty na Kopiec Kościuszki. Patrzę na delikatną rwaną niebieską kreskę, impresyjny zimowy pejzaż z przebijającym się zza chmur słonecznym światłem zwiastującym rychłe roztopy i z widniejącym na horyzoncie Kopcem, który Maria Pawlikowska-Jasnorzewska nazwała w wierszu „krakowską Fudżijamą”. „Kiedyż mnie znów przepuścisz, Floryjańska Bramo, / Cała w świecach, z tercjarką odwiecznie tą samą, / I kiedyż mi powrócisz i staniesz przed oknem / Kopcu Kościuszki, / Zewsząd widna, krakowska nasza Fudżijamo?”.
Na dziedzińcu muzeum mam przed sobą trzy rzeźby Barbary Falender wykute w wapieniu dębnickim zwanym „czarnym marmurem”: Sarkofag (dla matki), Sarkofag dla rodziców i niedawny dar artystki dla Muzeum Narodowego w Krakowie Hommage dla Aliny Szapocznikow. Ten osobisty tryptyk umieszczony w ciszy ascetycznego muzealnego dziedzińca, na tle obrośniętej bluszczem ściany sąsiedniego budynku znalazł świetne warunki i znakomitą przestrzeń. Z rzadka kto tu zagląda. Mogłam nieco dłużej pobyć z tymi pracami sama. Rzeźba poświęcona rodzicom przedstawia ich uwiecznionych w jednej kamiennej bryle, wtulonych w siebie i bujających na hamaku wiszącym na stalowych linach. Gdy liny delikatnie potrącić rzeźba z zadziwiającą lekkością kołysze się, „ożywa” i ożywa również miłość wyrzeźbionych kochanków, których córka zamknęła w kamieniu na „wieki”.
© mnk.pl
Na drugi dzień Manggha, a w niej trzy wystawy, w tym jedna, która pochłania mnie całkowicie, jak przed kilku laty „Podróż do Edo” w warszawskim Muzeum Narodowym. W Krakowie drzeworyty pochodzą z kolekcji Ei Nakau i są czarno-białe, co – jak mi się zdaje – dodaje im dodatkowej medytacyjnej siły. Na wystawę „Góra i (znowu) góra” składa się zawartość trzech albumów z serii Sto widoków góry Fudżi Katsushiki Hokusaia. Fudżi – góra oddalona o sto kilometrów od stolicy Japonii, do dziś otaczana kultem przez Japończyków, była inspiracją dla wielu artystów. W pracach Hokusaia góra nie zawsze znajduje się w centrum kadru, nie zawsze dominuje, często musimy jej szukać – a to w dalszej perspektywie, widoczną między nogami człowieka rąbiącego drwa, a to przesłoniętą napiętym żaglem łódki, widzianą z okna, odbitą w lustrze czy też trudną do wypatrzenia w szarzyźnie deszczowego dnia. Bliższą, dalszą, ale zawsze obecną. Hokusai bawi się przestrzenią i perspektywą, nigdy nie nuży. „Ten cykl powstał pod koniec życia malarza i był osobistym, duchowym spotkaniem z górą, która przez wieki fascynowała Japończyków” – czytam wypowiedź Dominiki Górowskiej, kuratorki wystawy.
Cykl pasteli z widokiem kopca Kościuszki Wyspiański tworzył także pod koniec życia. Namówił go do tego Feliks Manggha Jasieński, krytyk i kolekcjoner, znawca japońskiej sztuki, któremu krakowskie muzeum zawdzięcza swoją nazwę.
Tymon Niesiołowski, który widział cykl tych pasteli w pracowni artysty, pisał we Wspomnieniu o Stanisławie Wyspiańskim: „Poszarpane linią barwną tworzą całość przypominającą syntetyczne krajobrazy japońskie”.
W muzealnym sklepiku znajduję katalog Widok z okna pracowni artysty na Kopiec Kościuszki traktujący o inspiracjach japońskich w twórczości Wyspiańskiego. Zarówno Hokusai jak i Wyspiański korzystali z podwyższonego punktu obserwacji, skrótu perspektywicznego, z przesunięcia głównego motywu ku krawędzi obrazu i przede wszystkim z minimalistycznego ujęcia krajobrazu zgodnego z zasadami estetyki japońskiej.
Cykl malarski Wyspiańskiego bywał porównywany z impresjonistyczną serią pejzaży Moneta i widokami prowansalskiej góry Sainte-Victoire Cézanne’a. Jednak związki z drzeworytami Hokusaia czy Utagawy Hiroshigego były przez krytyków podkreślane najczęściej.
Położona nad samą Wisłą Manggha daje wspaniałą perspektywę na znajdujący się po przeciwnej stronie rzeki Wawel. Obraz zostaje zwielokrotniony, w lustrzanych ścianach Mangghi odbija się lewa strona miasta. Gdy wychodzę z muzeum jest ciepły, słoneczny, lekko wietrzny dzień i zamek w popołudniowym świetle przedstawia się imponująco. Jest jak góra Fudżi, majestatyczny, wieczny. Ponad nim inny żywioł, płochy – chmury wyjątkowej tego dnia urody konkurują w dziedzinie piękna z królewskim majestatem. Przypomina mi się Szymborska i jej wiersz: „[…] Ich właściwością jest / nie powtarzać się nigdy / w kształtach, odcieniach, pozach i układzie. / […] Przy chmurach / nawet kamień wygląda jak brat, na którym można polegać, / a one, cóż, dalekie i płoche kuzynki”. Płoche, a przecież wieczne: „Nad całym Twoim życiem / i moim, jeszcze nie całym, / paradują w przepychu jak paradowały”.
W wydanym niedawno albumie Wawel mój – Wawel nasz Andrzej Nowakowski pisze: „Wiedziałem, że Wawel jest czymś więcej niż zabytkiem. Ale czym? I w pewnym momencie zrozumiałem, że integralną ramą dla pojęcia Wawel jest ponadczasowość: Wawel nie ma początku ani końca. Jest wieczny, a w związku z tym jest mitem, który jest i dzieje się wszędzie. […] Ba, Wawel stoi ponad Krakowem, […] Wawel jest mitem, czyli stoi nad Polską i ją ogarnia. Z Wawelem jest tak, jak z oddechem. Na co dzień nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nasze płuca pracują. Ale kiedy tracimy oddech, od razu czujemy dyskomfort, ból. Gdyby Wawel zniknął, byłoby tak samo”.
To samo mógłby powiedzieć zapewne Hokusai, myśląc o górze Fudżi, to samo Wyspiański patrząc na Wawel czy Kopiec Kościuszki. Ale wieczność i ponadczasowość mieszczą w sobie też umykające chmury, co kilkanaście sekund inne czy kołysząca się, to znów zastygająca rzeźba Barbary Falender, a nawet monety sypiące się do puszki z napisem „Szymborska by wrzuciła” w Nowej Prowincji przy Brackiej i zielony o tej porze roku park jej imienia.
JOANNA ROLIŃSKA