Wakacje 1979 roku spędzałem w Radzyminie. Któregoś dnia wsiedliśmy z Leszkiem na rowery i pojechaliśmy po rozpuszczalnik. Leszek wszedł do sklepu, ja stałem na zewnątrz, nie mogąc oderwać oczu od czerwonego lakieru hondy. Tak lśniący szkarłat widziałem kiedyś na rycerzykach sprzedawanych na bazarze Różyckiego. Miałem wtedy sześć lat i patrzyłem na średniowiecznych wojowników jak zahipnotyzowany; Leszek to zauważył i powiedział:
– Na dwa żołnierzyki nie mam pieniędzy, a jednego to się nie opłaca kupować.
Wiedziałem dziecięcym sercem, że jest skąpy, ale tym samym sercem go kochałem, tak bardzo, że gdy zobaczyłem spadającą gwiazdę, wyraziłem w myślach życzenie, by przyjechał jutro na przepustkę z wojska. Przyjechał.
Coś z blasku tej hondy miał także błysk noża, którym Leszek pociął sobie przedramię. Każda rana była wściekłą odpowiedzią na „nie” matki, która nie zgadzała się na ślub syna z wybraną przez niego kobietą. Pięć „nie”, pięć krwawiących ran, pięć nieusuwalnych blizn.
Przyszedł Leszek i przerwał wspomnienia. Trzymał w rękach dwie duże torby, w każdej po dziesięć butelek rozpuszczalnika.
– Któryś z nas musi wziąć obydwie torby i zawiesić je na kierownicy, bo jak się zawiesi jedną, to przechyli rower na jedną stronę i nie da się jechać. Moja kierownica jest za słaba, nie wytrzyma takiego ciężaru, weź ty.
Powiedziawszy to, poszedł do kiosku po papierosy. Wziąłem jedną torbę i założyłem na kierownicę. Ciężar pociągnął za sobą rower i mnie, a pech sprawił, że upadłem na ten piękny czerwony motor i go przewróciłem. Zamarłem z przerażenia. Zaniepokojony hałasem, zjawił się dwudziestoparoletni właściciel hondy. Spojrzałem na niego z lękiem, a on spokojnie, niemal czule rzekł:
– Nie martw się, nic się nie stało.
Podnoszę się, on podnosi motor, zakładam torbę na kierownicę i znów przewracam się na hondę. Można raz komuś darować głupotę i niezdarność, ja zaś słyszę:
– Nie przejmuj się, daj, pomogę ci.
Przytrzymał rower, a ja założyłem dwie torby po dwóch stronach kierownicy, dzięki czemu mogłem zachować równowagę. Może po dziś dzień ją zachowuję dzięki lekcji, jakiej mi udzielił ten mężczyzna; i nawet nie mogę mu podziękować.
Leszkowi, mimo jego wad, zawdzięczam dużo. Wprowadzał mnie w świat siły, odwagi, zaborczości, porywczości i brawury. Coś z tego sobie przyswoiłem. Dzięki niemu ciąłem kosą bujną trawę, by ją potem dawać królikom do jedzenia. Najbardziej lubiły mlecz, wybierałem więc takie łąki, gdzie rosło go najwięcej. Z Leszkiem tynkowałem ścianę, kładłem papę na spadzistym dachu, piłem pierwszą wódkę, patrzyłem, jak się bije. Przez dwadzieścia lat nie odzywał się do kolegi, który zarzucił mu kłamstwo. Któregoś dnia przyszedł kolega, trzymał w rękach dwa jabłka i zaproponował:
– Masz, Leszek, pogódźmy się.
Leszek wziął jedno jabłko, zaczął jeść, kolega jadł drugie. Zjedli i podali sobie ręce.
Na podwórku Leszek miał zardzewiałe sztangi, najcięższa ważyła osiemdziesiąt kilo. Pamiętam, jak zawitali pierwszy raz na tę prymitywną siłownię Jerzyk i Adam. Obaj mieli po osiemnaście lat i od razu się zamierzyli na najcięższą sztangę. Jerzyk był w stanie zarzucić ją sobie na klatkę piersiową, ale już jej nie wycisnął. Adam nawet nie mógł podnieść sztangi z ziemi. Potem każdy z nich przychodził do siłowni Leszka pojedynczo. Jerzyk ciągle walczył bez skutku z ciężką sztangą. Adam zaczął od małych ciężarów i stale je zwiększał. Po roku znów stanęli w zawody: Jerzyk tak samo jak za pierwszym razem zarzucił sztangę na piersi i wyżej ani rusz, Adam uniósł ją triumfalnie nad głowę. Ta prosta podwórkowa prawda okazała się uniwersalna: zaczynać od małych ciężarów i stopniowo je zwiększać – tak się rośnie w siłę.
Pod koniec sierpnia 1981 roku zobaczyłem na wystawie księgarni w Radzyminie Zarys historii filozofii Jana Legowicza, aż za sto sześćdziesiąt złotych. Wracam do domu i proszę Leszka o pieniądze. Gdy się dowiedział, na co chcę je wydać, puknął się w czoło i odwrócił plecami. Nie dawałem za wygraną. W końcu dla świętego spokoju rzucił banknoty na stół:
– Masz, tylko nie zmarnuj.
Ciągle mam w uszach, żeby nie zmarnować tych stu sześćdziesięciu złotych.
W latach dziewięćdziesiątych Leszek zatrudnił się w hurtowni. Któregoś dnia, nim wyszedł do pracy, napisał na kartce żonie, że ją bardzo kocha – nigdy tego nie robił. Kilka godzin później kilkusetkilogramowa paleta spadła mu na rękę i ją strzaskała – tę rękę, którą kiedyś sobie porżnął nożem, żeby móc się ożenić z wybraną kobietą.
ROBERT PAPIESKI