Pytania należą do zasadniczego repertuaru naszego umysłu, a przede wszystkim są pobudzicielem, czerwoną płachtą na tego byka, którym jest język. Pan mnie tymi pytaniami zarzucił, co w sumie nie jest rzeczą aż tak trudną w porównaniu do mozołu, jaki z racji ich liczby oraz gatunkowego ciężaru towarzyszy odpowiedziom. Nie odniosę się do wszystkich, ale jedno z nich dotyczące źródeł mojego comunio ze słowem wiersza postanowiłem poobracać w palcach jak kamyk lub monetę. Postaram się jednak, aby mozół, o którym wspomniałem, doprawić błyskotliwością. A tak na marginesie, to od biedy poetów można byłoby podzielić na poetów pytań i poetów odpowiedzi lub braku pytań i braku odpowiedzi. Z góry wiem, że te kategorie zawiodą, ich przemieszanie jednak mogłoby, prócz statystyki, dostarczyć w tym względzie cząstkę wiedzy ontologicznej i poetyckiej.
Początki są trudne do rozpoznania, co najmniej tak trudne jak nasz kres. Nie sposób bowiem znać słowa, które wypowiemy jako ostatnie. I nie sposób dotrzeć pamięcią do pierwszego, które rozpoczęło wiersz inicjacyjny, czy choćby ten, który pasował nas na poetę. Wyobraźnię ludzi pochłaniają zazwyczaj te ostatnie, przedśmiertne słowa sławnych mężów, pisarzy, filozofów, artystów. Chrystus według Marka i Mateusza miał wyrzec na krzyżu „Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił?”, według Jana: „Wypełniło się”, według Łukasza: „Ojcze, w ręce twoje oddaję ducha mego”. Beethoven ponoć powiedział: „Klaszczcie. Komedia skończona”, Goethe: „Więcej światła”. Ostatnie zdanie jakie w swoim dzienniku zapisała Frida Kahlo brzmi: „Mam nadzieję, że śmierć jest radosna. Mam nadzieję, że nigdy tu nie wrócę”, a Marks na pytanie jednego z licznych uczniów o jego ostatnie przesłanie, przegnał znad swojego łoża towarzystwo mocnym zdaniem: „Wynoście się stąd. Ostatnie słowa są dla głupców, którzy nie powiedzieli wystarczająco wiele”. Początki są rozproszone, są wielokierunkowe, tyle bowiem przyszłości na nie napiera, kto więc dogrzebałby się w nich pierwszych słów poezji, wersów, strof, rymów, obrazów? Koniec jest skupiony, nastawiony jednokierunkowo na umieranie, na które napiera nawałnica śmierci, łatwiej więc zaczaić się na epilog wymówionego lub zapisanego słowa.
Potrząsam pamięcią jak jabłonką licząc na to, że jej owoce będą wciąż soczyste, sytne, dorodne w swoim kształcie. Wiadomo, to złudzenie, za to pięknie złudzenie. Ledwie jawią mi się pierwsze wiersze, pierwsze lektury, a przede wszystkim pierwsze słowa, magiczne, gdyż niezrozumiałe, obrzędowe, gdyż pociągające, słowa cierpkie, odbierane zmysłowo jakby były rzeczą. Poeta jest fascynatorem słowa, które jawi mu się jako byt. Mimo to, poezja jest niepochwytnością, kiedy się budzisz, to ona znika, ale i – kiedy się już zjawia – wy-darzeniem oraz u-darem, jakby chciała Cwietajewa. Jest zaistnieniem „metafu” w fizycznym, cielesnym, namacalnym świecie. Wstrząsy jakie wywołuje ów wtręt poezji w życie mają charakter psychofizyczny i pozostawiają w człowieku wewnętrznym trwałe szczeliny, w języku – blizny.
Które z obrazów pierwszych wstrząsów podtyka mi potrzęsiona jabłonka pamięci? Zachwyt, a było to w szkole podstawowej, urodą uczennicy Żanety G. Ten zachwyt powodował całkowite wytrącenie z ustalonych kolein życia młodzieńca, a podmiot zachwytu był jak latarnia morska, która snopem pulsującego światła wabiła jego uczucia, myśli i sny. Ponieważ był młodzieńcem nieśmiałym, wkładał do kieszeni jej kożuszka karteluszki z wierszykami jakby tylko tym sposobem umiał otworzyć do niej usta. Kożuszek w kolorze biszkoptowym wisiał w szatni, w jego kapturku znajdował się beret, a w rękawach jednopalce rękawiczki z wełny. Obie połączone jednym sznurkiem i zawieszane na szyi po to, żeby uniemożliwić ich zgubę. Poeta daje wyraz nieustannego zadziwienia istnieniem i pyta, jak to się stało, że jest istnienie, że jest to i tamto. Skrajnymi biegunami tego wyrazu są zachwyt i przerażenie oraz miłowanie i rozpaczanie, a więc stan rozpięty między tonem hymnicznym i elegijnym. Zachwyt Żanetą G. i rozpacz wyrastająca z lęku, że takiego piękna złowić się nie da, to było pierwsze doświadczenie dualności egzystencji, a zarazem znaku poezji, jakiego mój stan się dopominał. Ten zachwyt jednocześnie egzemplifikował, wówczas nieuświadomione jeszcze, doświadczenie języka, który zrywa się do boju wówczas, kiedy chodzi o wyjawiający się z tła konkret, szczegół, pojedynczość. Otóż oko znudzone tłem drogi do szkoły, klasy, lekcji, masy pozostałych uczniów wyłowiło dla siebie konkretne uosobienie, takie a nie inne oczy, sposób poruszania, uśmiech, skinienie głowy, słowem spoczęło to oko na innej samotności, a miłowanie jak zapisał Rilke, to „czuwanie nad czyjąś samotnością”. Nie da się miłować wszystkiego ani tła, ani abstrakcji, ani pojęć ani uogólnień, a najbardziej – wielkich liczb. Konkret wyłowiony z tła jest znakiem czułości i miłowania, i jak każde zjawisko, rzecz, zwierzę, pojedynczy człowiek jest z natury metafizyczne, choć wiele z nich posiada przyrodzoną ciemność. Konkret wzmacnia pamięć, tło ją osłabia.
Przejdźmy do doświadczenia litery. To była inwokacja Adama Mickiewicza, rozpoczynająca Pana Tadeusza, najważniejszego w polskiej poezji metafizycznego eposu. Tonacja jej oraz inkantacja tak mnie zauroczyły, że postanowiłem opisać w niej mój rodzinny Sopot, w którym chodziłem do szkoły, jego zapuszczone ogrody z niemymi posągami, nieczynne fontanny, tajemnicze kamienice i dolatujący z ich klatek schodowych zapach, który był mieszkanką zatęchłych piwnic i przechowywanych w nich jabłek, dobrych perfum i towarów kolonialnych. Z językowego efektu wierszyków byłem wielce zadowolony, a ponieważ nie znałem innych poetów, to w umyśle swoim ogłosiłem się jedynym poetą na ziemi. Byłem tylko ja i ten „przybłęda” z Litwy, zresztą dawno nieżyjący. To był grzech pychy, w hierarchii grzechów poety, najbardziej niebezpieczny, gdyż talent nie jest jego zasługą. Praca i owszem, ale słowo, rytm, jego orkiestracja, te są podpowiedziane, darowane. W przypadku inspiracji literą Mickiewicza sam wyróżniłem się z tła.
I jeszcze jeden namacalny, jak to jabłuszko z drzewka pamięci, konkret. Swojego czasu zwiedzałem na prowincji polskie zabytki: klasztory i dwory, pałace i zamki. Pod wpływem wiersza Grochowiaka Kustosz zapisałem strofy, w których każdą z nich zaczynałem anaforą – „Chciałbym zostać kustoszem”. Tego mojego wiersza nie mam, przepadł jak tyle innych, które grafomaniły się we wczesnej młodości. Zapis tego utworu inspirował nie tylko długi wiersz Grochowiaka, ale zamkowe, pałacowe oraz klasztorne wnętrza, zarówno te przywrócone zwiedzającym, jak i te, które przed taką szansą stały. Zresztą pociąg do takich obiektów pozostał we mnie do dziś, do nich, jak i do parków oraz ogrodów. Dopiero po wielu, wielu latach uświadomiłem sobie, że tym duktem zapisu przewidziałem swój los, wytyczyłem mu ścieżkę w słowie. Od 1997 roku na Mazurach opiekuję się muzeami dwóch poetów, Gałczyńskiego i Kajki. Brzmienie wyrazu „kustosz” nie kojarzy mi się najlepiej, bo z kurzem i kostuchą, dlatego zajęcie takiego osobnika definiuję humorystycznie – to kostuszek ścierający kurz z gablot i eksponatów. Tym sposobem docieramy do trzeciego tła. Otóż podprowadzony przez wiersz Grochowiaka dotarłem na próg przyszłości, z tła której wybiłem swoje obecne zajęcie i rolę bycia kustoszem, literackim kustoszem, który służąc pamięci innych poetów uprawia również swoje gospodarstwo.
Tyle w największym skrócie o początkach, które są bardzo różne, nie należy ich zatem schematyzować, a indywidualizować, co dotyczy także finiszowania każdego z nas. Musi Pan sobie to dobrze uświadomić, a tym samym właściwie ustawić proporcje struktury losu, otóż wpierw POPISUJEMY SIĘ wierszem, w dalszej kolejności klecimy na poezję PRZEPISY, wreszcie sami stajemy się do niej PRZYPISAMI.
Do jej niezgłębionego TŁA.
WOJCIECH KASS