Ponad wysokim parapetem kuchennego okna, zza stołu, przy którym zawsze tłumaczyła i pisała, mama widziała dachy osiedla i korony drzew. Na podręcznej półce między oknem a stołem do pracy stały, za mojego dzieciństwa, tomy PIW-owskiego reprintu Słownika warszawskiego Karłowicza, Kryńskiego i Niedźwieckiego i kilka słowników francuskich, z których wzrok przyciągał (od dawna już gdzieś zapodziany czy oddany dalej, bo potem trafiały do jej rąk nowsze i obszerniejsze – różne Littré i „Roberty”) niewielki, a pękaty, klasyczny słownik Larousse’a, pewno jeszcze z tużpowojennych lat z Krakowa, ze studiów albo dwu lat nauk w tamtejszym Instytucie Francuskim. Dziecięcą uwagę przykuwał, na grzbiecie i na okładce tego Larousse’a – spłowiałe różowe płótno, bo książkę pamiętam nienową i mocno zaczytaną – oświeceniowy z ducha znak wydawnictwa, ten rozdmuchiwany „w świat” puchaty owocostan znanego każdemu dmuchawca; wpatrywałem się więc w profil la semeuse, wysoką szyję i dłoń, która przybliża do ust dent de lion, by weń z całej siły dmuchnąć (we Francji nazwa dla Taraxacum poszła od drapieżnie zębatego brzegu liści, oczywiście miękkich i w niczym niegroźnych). Że też wybrano tę roślinę za symbol słownikowej, encyklopedycznej wiedzy o wszystkim! Z jednej strony to jasne, bo niezliczone nasiona sieją się skutecznie i jakże daleko, ale przecież to zarazem szkolny przykład „chwastu”, rośliny wyjątkowo uciążliwej dla ogrodników, którzy mają nawet specjalne, wąziutkie łopatki do wydobywania z trawników i grządek jej głębokich korzeni; nic o tym, o ambiwalentnych odczuciach jakie budzi wiedza i jej niepohamowany rozrost, niedorostek, nie wiedziałem, nie znałem też wzniosłej dewizy ze strony tytułowej: je sème à tout vent „sieję na wszystkie wiatry”.
Przez to kuchenne okno mama widziała rosnące tuż obok naszego „bloku” drzewa, dwie topole chińskie, Populus simonii; sadzono ich wiele w Warszawie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, drzewa wesołe, o zmiennych i jakby filuternych sylwetkach, z powiewającymi na wietrze długimi, zwisającymi gałązkami i z balsamicznie pachnącymi liśćmi, zwłaszcza po ciepłych majowych deszczach, jakich wówczas nie brakowało. Na te topole mama zawsze mówiła – „osiki”, co było całkiem nieźle jak na osobę zupełnie, ale to zupełnie nieobeznaną z przyrodoznawstwem, no bo botaniczny rodzaj, czyli to, że to jest topola, pozostawał w zgodzie z wiedzą botaników. Lubiła na nie patrzeć i napomykała czasem o nich, niespodziewanie, zapatrzona w kołysanie, co działało może kojąco, może podobnie jak ruch i odgłosy płynącej wody, i w czym szukała siostrzanej pomocy, gdy – jakże często – nie dawała sobie rady z codzienną krzątaniną, nigdy nie dość sytą swych ofiar (to mama, całkiem wcześnie, podsunęła mi Kafkowski tytuł-wytrych, Eine alltägliche Verwirrung, „powszedni zamęt”). Takie chwile zapatrzenia w topole Simona trafiały się jej nie tylko wówczas, gdy drzewa stały w liściach, ale i zimą, bo wtedy zwisające gałązki też się prawie bez przerwy huśtają.
Dla mamy były to więc dwie osiki, choć to przecież nie listki drżały pod lada powiewem, a kołysały się gałęzie. Tłumaczyłem mamie te botaniczne niuanse zupełnie niepotrzebnie, bo dla niej ważny był uspokajający ruch, nie zaś nazwy, nie to jaka to w rzeczywistości była topola. Już tak między nimi, mamą i tatą, zostało, że za kuchennym oknem rosną „osiki”. Starożytni Grecy mieli dla osiki, którą teraz zwiemy Populus tremula, określenie kerkís, co znaczyło „czółenko tkackie”, dla szelestu liści, który do złudzenia przypomina głos pracującego warsztatu tkacza, mnie zaś kiedyś, w Wojnówce, gdy szedłem lasem ze spuszczoną głową, nie patrząc na mijane drzewa i krzewy, ten niespodziewanie donośny i wyrazisty głos osikowych liści skutecznie zmylił, podsuwając zmysłom odgłos uderzającego szumu, jaki z nagła przynosi chmara lecących szpaków, i podsunął mi słowa: „osiki szeleszczące niczym stada szpacze”. Przywołujący lęk i drżenie łaciński epitet tremula, to nazwa znacznie późniejsza, bo z IV w. n.e.; dla Rzymian osika była „topolą libijską”.
Mama gubiła się we wszystkim, wszystkim – poza słowami, których była władczynią niedościgłą. Wszystko leciało jej z rąk, dosłownie i w przenośni. Za ramę lustra w przedpokoju zatknęła papierową strzałkę, na której napisała – „do kuchni”, by jakoś choćby symbolicznie „odczynić” trudy życiowej nawigacji, ale też wskazać miejsce, jakie jej przypadło, bo nie miała właściwie kąta w tym maleńkim mieszkaniu, zawsze – w kuchni, gnieździła się w skrawkach przestrzeni, „w pudełku od zapałek” jak mówiła, i w wyszarpanych od codzienności chwilach względnego spokoju: gdy było cicho, gdy odsunęły się dręczące wspomnienia z poharatanego dzieciństwa i z lat okupacji. Prawie nic o tym wszystkim nie wiem. Znakiem tej rodziny jest zatajenie, wskazujący palec, który zamyka usta pionowym skoblem. Jak pisać o rodzicach, o mamie, gdy jest się skazanym prawie wyłącznie na domniemania i domysły? Nie wiem nawet, jak rozłożyć akcenty wśród tych fragmentów i skrawków, jakie z ich życia jakoś tam poznałem – poza jedną konstatacją, oczywistą dla mnie w najwyższym stopniu: cudowną, choć całkiem nieprostą, więzią mamy i taty.
Dla mamy wszystko nabrało kształtu czy raczej przeciwnie – wszystko tak wcześnie się rozsypało, w przedwojennym i wojennym Radomiu, i w Miechowie lat okupacyjnych. W Radomiu niespodziewanie, nie z tych ust, z których by należało, dowiedziała się, że „mama” to tylko macocha, a potem, skłócona z domem, z ojcem zupełnie zagubionym w swym ojcostwie, tuż przed wojną zdążyła stracić kolejny element tożsamości i zakotwiczenia, bo samo nazwisko, które ojciec zmienił, w ostatnim po temu momencie, z „Łabędź” na „Łubiński” (różnica i wielka, i niewielka, bo kościec słowa, dwie zasadnicze spółgłoski pozostały przecież te same; przed laty widziałem u kogoś z rodziny kopię podania, jakie o tę zmianę złożył był w magistracie, z wnioskiem o „zatarcie wszystkich dokumentów”) – mama pierwsze młodzieńcze teksty, drukowane w gimnazjalnym pisemku, do którego pisywała wraz z nierozłączną wówczas przyjaciółką, Zośką Górską, późniejszą Romanowiczową, podpisywała jeszcze – Łabędziówna. Potem było przesiedlenie i to do jednego z „oczyszczonych”, pustych już domów w dawnym radomskim kwartale żydowskim, i aresztowanie i osadzenie Zośki w strasznym radomskim więzieniu. W Miechowie, dokąd jeździła w lata okupacji do innej przyjaciółki ze szkoły, do Ili (Elżbiety) Chlewskiej, poznała ukrywającego się w jednym z pobliskich majątków – po ucieczce z niewoli w 1939, i z racji pochodzenia – Mariana Piechala (mama, która niczego właściwie nie gromadziła i także książek miała, jak na kogoś, kto bezustannie czytał, skrajnie mało, trzymała jednak na półce jego debiut, Krzyk z miasta, z dedykacją z kwietnia 1943, zapewne – jeden z moich domysłów – po rozstaniu: „Krysi – z nigdy nieugaszoną myślą o Niej – Marjan”). Tu, w Miechowie, poznała mego tatę, podrostka z rodziny przesiedlonej z Poznania, bo jego mama, z domu Ziegler, z bamberskiej poznańskiej rodziny, która do końca życia mówiła po polsku z wyraźnym niemieckim akcentem, nie chciała podpisać volkslisty.
W Radomiu mama pracowała na zmilitaryzowanej poczcie jako telefonistka i stąd, obok typowych pookupacyjnych objawów nerwicy, jej nienaganna niemczyzna. Szef, o którym mówiła „dziadek” (miał koło czterdziestki, nie pamiętam, czy mama powiedziała mi kiedyś, jak się nazywał, czy też wykruszyło mi się to z pamięci – po wojnie szukała go bez skutku przez Czerwony Krzyż), niemiecki oficer, zorientował się w całej sytuacji, także i w tym, że miała kontakty z podziemiem – a łączyła przecież istotne rozmowy wojskowych. Nie wykorzystał tego, co wiedział i czego się domyślał. Nie doczekał odwrotu na zachód, przerzucono go, jak mówiła mama – represyjnie, ale za co?, na front wschodni.
Czas studiów romanistycznych w Krakowie to dla mamy przyjaźń z Micheline Languimier, lektorką z l’Institut français, związek, jaki trwał – przede wszystkim korespondencyjnie – przez dziesięciolecia. Może to źródło późniejszej fascynacji osobą Marguerite Yourcenar? Nie wiem.
W Państwowym Instytucie Wydawniczym, z którym mama była związana tak długo, mniej lub bardziej formalnie, trzymały się blisko we trzy, redaktorki i tłumaczki redakcji romańskiej – mama, Blanka Kościuk, z domu Spinner Rosenhaupt i Irenka Wachlowska, córka Ludwiki z Turteltaubów, moja matka chrzestna (rodzice chrzestni byli oboje redaktorami w PIWie – ten późny, bo u progu podstawówki chrzest, to był najpewniej zamysł mamy i jej sposób uśmierzenia lęków, ale akurat kiedy poszedłem do szkoły, religia z niej – znikła; pojechaliśmy do kościoła w Laskach autobusem z dworca przy Żytniej, pamiętam jak szliśmy długą, świerkową alejką – mama, tata, rodzice chrzestni i ja).
Nad tym wszystkim co ją męczyło, dręczyło i nieustannie zabierało jej spokój, kołysały się i kołyszą wiotkie gałęzie maminych „osik”.
JAKUB DOLATOWSKI