Stefan Banach, przechadzając się wraz z przyjacielem po krakowskich plantach w 1916 roku, rozmawiał o sprawach dla siebie najważniejszych, czyli o matematyce. Usłyszał ich Hugo Steinhaus, polski Żyd, który urodził się 1887 roku w Jaśle i ukończył to samo gimnazjum, co Rudolf Weigl. Rozmowa dwóch mężczyzn na tyle go zaciekawiła, że włączył się w dyskusję i tak rozpoczęła się długoletnia współpraca między Steinhausem i Banachem.
W ten sposób – w dużym uproszczeniu – powstała lwowska szkoła matematyczna, skupiona wokół tej dwójki. Steinhaus pochodził z szanownej rodziny, która wywodziła się w prostej linii od arcykapłana Aarona. Banach z kolei, jakby to powiedzieć, tułał się po świecie. Wychowywał się w rodzinie zastępczej, znał swojego ojca, którego jednak widywał rzadko; matematyki uczył się samodzielnie, a utrzymywał się z korepetycji. Dwa galicyjskie losy, które dzieliło wszystko. Steinhaus uczył się w Getyndze i piął się po szczeblach kariery, podczas wojny walczył w Legionach, Banach nie mógł zrobić magisterium, do wojska nie został wcielony ze względu na słaby wzrok. Przypadek połączył pewnego dnia ich losy na krakowskich plantach, a cztery lata później pracowali już razem na Uniwersytecie Lwowskim, tworząc w Kawiarni Szkockiej legendę polskiej szkoły matematycznej.
Wielu z jej członków ratowało swoje życie podczas II wojny światowej karmiąc wszy u Rudolfa Weigla. Kilku zostało wcześniej zamordowanych przez Sowietów, wielu padło ofiarami Zagłady. Steinhaus musiał ukrywać się przez całą nazistowską okupację. Ten sam los połączył wielu Żydów i Polaków, chociaż w czasach galicyjskich sytuacja etniczna nie była tak prosta, jak dziś nam się wydaje. Najlepiej ujął to wieczny człowiek pogranicza, Jerzy Stempowski, pisząc W dolinie Dniestru: „Cała ogromna część Europy, leżąca między Morzem Bałtyckim, Morzem Czarnym i Adriatykiem, była jedną wielką szachownicą ludów, pełną wysp, enklaw i najdziwniejszych kombinacji ludności mieszanej. W wielu miejscach każda wieś, każda grupa społeczna, każdy zawód niemal mówił odmiennym językiem. […] Wszystkie te odcienie narodowości i języków znajdowały się nadto w stanie płynnym. Synowie Polaków stawali się nieraz Ukraińcami, synowie Niemców i Francuzów – Polakami. […] Tajemnica tych dziwnych i zawiłych procesów była w istocie rzeczy bardzo prosta. W czasach tych narodowość nie posiadała charakteru nieuniknionej fatalności rasowej, ale w znacznej mierze była dziełem wolnego wyboru. Wybór ten nie ograniczał się do języka. W dolinie Dniestru, przez którą przeszły echa tylu wielkich cywilizacji, każdy język niósł w sobie inne tradycje historyczne, religijne, społeczne, każdy stanowił pewną postawę moralną, wytrawioną wiekami triumfów, klęsk, marzenia i sofistyki”.
Dlatego podczas okupacji niemieckiej ten sam los spotykał często potomków nie tylko Żydów, ale też wielu innych narodowości, które zamieszkiwały na tych terenach. Waltera Kutschmanna, który odpowiadał za mordowanie lwowskich profesorów, ścigał Szymon Wiesenthal. I tak, z przypadku i konieczności, krzyżowały się ludzkie drogi.
Niektórzy z uczniów Banacha i Steinhausa wyjechali z kraju przed apokalipsą. Był wśród między innymi Mark Kac, ale najbardziej znany jest los Stanisława Ulama. Jego matka z domu Auerbach przyszła na świat w Stryju, a ojciec we Lwowie, w 1914 roku, jak wielu Żydów, opuścili wschodnie tereny Galicji w obawie przed rosyjskimi pogromami. Zamieszkali w Wiedniu, gdzie byli świadkami śmierci Franciszka Józefa i rozpadu jego monarchii. Ostatecznie wrócili do Lwowa, gdzie Ulam pokonywał kolejne stopnie edukacji aż trafił na dwóch słynnych matematyków. Gdyby nie narastające nastroje antysemickie, pewnie zostałby w kraju, a tak musiał szukać pracy gdzie indziej. Francja, Anglia, ostatecznie Stany Zjednoczone. W drodze do Ameryki dowiedział się o wojnie, która doprowadziła do śmierci wszystkich jego bliskich.
W Stanach wraz z ludźmi z całego świata pracował nad projektem Manhattan. Był wśród nich późniejszy noblista, Józef Rotblat, który wyjechał z Polski w tym samym czasie co Ulam, a wojna zaskoczyła go niemalże na morzu. W kraju została jego rodzina, która podzieliła los rodziny Ulama. I tak wraz z Amerykanami, Niemcami, Duńczykami, Anglikami i Węgrami brali oni udział w stworzeniu „niszczyciela światów”, bomby atomowej. Żaden z nich, zaczynając swoją karierę naukową, nie spodziewał się, gdzie los go zaprowadzi i jakich odkryć dokona, ale zarazem jak wysoką cenę będzie musiał za to zapłacić.
Genialne umysły produkujące broń, będące pożywką dla wszy, ukrywające się przed mordercami przez długie lata. Tracące dorobek swojego życia i bliskich z dnia na dzień. I miliony im podobnych, którzy umierali pod letnim słońcem, w jesiennym błocie, podczas zimowych marszy lub patrząc na kwitnące łąki. Jednak najbardziej przerażający jest rozmiar tego działania, bo jakkolwiek się skupić, jaką wiedzę posiadać, wszystko to wydaje się tak abstrakcyjne, jak dla laika złożone matematyczne zadania. Nie możemy sobie wyobrazić strachu zwierzęcia patrzącego w oczy myśliwego, ani ostatniego przedstawiciela plemienia, które zostało wymordowane, bo zajmowali ziemię, którą odkryli ludzie lepiej uzbrojeni.
To jest właśnie wiedza wydzierana z ciemności, wiedza, od której głowa powinna eksplodować a człowieczeństwo zapaść się ze wstydu pod ziemię. Rachelo, Deboro, dla kogo ja to piszę i po co, skoro tego, co było i odeszło przywrócić nie można. Wyruszam w podróż, która zapowiadała się niewinnie, a w połowie drogi bliski już jestem pomieszania zmysłów.
Zaraz po wybuchu pierwszej bomby jądrowej Robert Oppenheimer, jej najważniejszy konstruktor w Projekcie Manhattan, miał powiedzieć słowami Kryszny z Bhagawadgity: „I stałem się śmiercią, niszczycielem światów”.
Do wybuchu doszło 16 lipca 1945. Noc była niespokojna, nad Nowym Meksykiem przechodziły burze z deszczem, ale wraz ze wschodem słońca niebo się uspokoiło. Wtedy odpalono ładunek. Na chwilę świat przestał istnień, by po chwili pojawił się na nowo rozgrzany do czerwoności. Grzyb atomowy osiągnął wysokość 12 kilometrów.
Oppenheimer wraz ze swoją międzynarodową ekipą zmienił świat. Rozszczepiając jądra ciężkich pierwiastków doprowadził do powstania broni, która potrafiła zniszczyć w jednej chwili duże miasto wraz z ludźmi i całą infrastrukturą. W jednym momencie mogły wyparować ciała, żelazne konstrukcje i domy ze wszystkim, co w nich się znajdowało.
Ludzkość nauczyła się wytwarzać energię jądrową i zastosowała ją do produkcji broni. W następnych latach bomby wybuchały na całym świecie: oślepiając ludzi, rozświetlając mrok, bezczeszcząc ziemię. Testów broni jądrowej było kilka tysięcy, wiele z nich na zawsze zmieniło faunę i florę miejsc, w których się odbywały.
Broń jądrową testowano między innymi w Australii, na obszarze ziemi Maralinga, pierwotnie zamieszkiwanej przez Aborygenów. To była ich święta przestrzeń, na której dokonano testów nuklearnych. Skaziły one ziemię na setki lat i doprowadziły do śmierci wielu jej mieszkańców. Łącznie zdetonowany tam siedem ładunków o łącznej mocy około 70 kiloton. Bomba zrzucona na Hiroszimę miała cztery razy mniejszą siłę. Dodatkowo przeprowadzono dziesiątki mniejszych prób.
Nie tylko stwierdzono, że można zabrać ludziom ich ziemię, ale także naznaczyć ją radioaktywnymi odpadami. W niektórych miejscach korzenie roślin, kiedy tylko zapuszczą się na pewną głębokość, od razu umierają. Zdegradowano przestrzeń, na której wcześniej żyli ludzie i zwierzęta, która zapewniała im schronienie i pokarm, która – koniec końców – była ich domem.
Podobno kiedy człowiek chce stworzyć swoje miejsce na świecie musi wpierw przekopać ziemię, aby móc cokolwiek na niej uprawiać. Zabierając ją innym zaczyna natomiast od wyjałowienia i degradacji każdej grudy gleby, jakby chciał zaznaczyć miejsce swojego panowania. Różne są na to sposoby. Kieruje nim tajemnicza siła, która nie wiadomo skąd pochodzi, ale jej efekt przypomina wybuch bomby atomowej: oślepiająca jasność, przejmująca cisza, podmuch i nicość. Wszystko trwa krótko, ale czasu już cofnąć nie można.
Marco Polo, będąc na Sumatrze, zobaczył po raz pierwszy w życiu nosorożca, którego nazwał jednorożcem i porównał go do mniejszego słonia. Podróżnik stwierdził, że dziwne zwierzę wcale nie atakuje wrogów rogiem, lecz kłami, które znajdują się na jego języku. Kiedy uda mu się powalić przeciwnika, tratuje go kolanami i rozrywa na kawałki. „Szkaradny jest – pisał – widok tego zwierzęcia. I całkiem nie są takie, jak to my w krajach naszych mówimy i opowiadamy twierdząc, że dają się chwytać dziewicom”.
Nosorożec był znany Europejczykom od starożytności. Opisywano go na wszelakie sposoby. Pliniusz Starszy twierdził, że zwierz przed bitwą szlifuje swój róg o kamienie. Jest on też jednym z największych wrogów słoni, którego pokonuje na swój sposób. Otóż nosorożec wbiega pod nogi słonia i rozrywa mu rogiem brzuch, wiedząc, że to najmiększa część ciała przeciwnika. Nosorożec i słoń mieli być zarazem największymi wrogami.
W 1515 roku Manuel I Szczęśliwy, król Portugalii, dostał nosorożca jako dar od sułtana Gudźaratu, Muzaffara II. Od czasów cesarstwa rzymskiego świat zachodni nie widział tego zwierzęcia. Król kolekcjonował egzotyczne stwory, więc postanowił sprawdzić słowa Pliniusza Starszego, czy nosorożec i słoń to wieczni nieprzyjaciele. Pierwszy, podobno, stał nieruchomo, a drugi poszedł na ubocze. Tak skończyła się walka. Rację miał Miłosz, kiedy pisał: „A przecież świat jest inny nim nam się wydaje / i my jesteśmy inni niż w naszym bredzeniu”.
Człowiekowi z łatwością przychodzi dzieło niszczenia i tworzenia podziałów. Polskie stwierdzenie „ale heca” pochodzi od nazwy wiedeńskiej ulicy Hetzgasse. Tam znajdowała się szczwalnia, coś na wzór teatru, tylko bardziej przypominający arenę. W wysokim na trzy kondygnacje budynku odbywały się do końca XVIII wieku brutalne walki zwierząt. Można było zobaczyć niedźwiedzia walczącymi ze sforą wilków. Szczuto tam zwierzęta na siebie. Podobne miejsce znajdowało się również w Warszawie. Wszędzie tam zmuszano wynędzniałe i przestraszone zwierzęta do walki ze sobą.
To nie nosorożce doprowadziły do tego, że słonie są zagrożone wyginięciem. To nie słonie sprawiły, że wiele gatunków nosorożców przestało istnieć. Zrobił to człowiek, który nigdy już nie ujrzy nosorożca długonogiego. Ostatni samiec nosorożca białego zmarł w 2018 roku. Nosorożce jawajskie jeszcze istnieją, podobnie jak sumatrzańskie, ale ich wyginięcie jest nieuniknione.
Niewiele jest zwierząt tak niegroźnych i bezbronnych jak nosorożec. Można je porównać do bizonów w Ameryce Północnej czy australijskiego misia koala. Niewiele brakowało, aby również te dwa gatunki zwierząt wymarły.
Alvise da Ca’da Mosto, odkrywca Wysp Zielonego Przylądka, w 1455 roku żeglował po Atlantyku. Wtedy też przybył do podbitej przez Portugalczyków Madery. W swoich wspomnieniach pisał: „Dowiedziałem się od godnych wiary ludzi z tej wyspy, że na początku było tam mnóstwo gołębi, zresztą trochę ich jeszcze zostało, i że polowali na nie posługując się przymocowaną do patyka sznurkową pętlą, która chwytała gołębia za szyję i ściągała go z drzewa. Gołębie wcale się nie bały, a to dlatego, że nigdy nie widziały człowieka i nikt ich nigdy nie straszył”. Gołębie nie znały natury europejskich żeglarzy, z ufnością więc zbliżały się do przybyszów.
Dwa zdania:
– ich wyginięcie jest nieuniknione.
– nie znały ludzkiej natury.
DAWID SZKOŁA