Niańki Litwinki
Obie na fali „repatriacji” przyjechały z Wileńszczyzny. Przed nimi była jeszcze taka, którą odziedziczyłem po braciach Karpińskich: Jakubie, Wojtku i Marku. Mama zadzwoniła do pani Stanisławy Karpińskiej po rekomendację.
– No cóż, ona jest jak Dzierżyński…
– To znaczy?
– Lubi dzieci…, ale nie lubi rodziców.
I chyba rzeczywiście było trudno. Następna, właśnie ta Litwinka miała na imię Marysia. Była młoda, pełna energii i ładna. W zasadzie bardziej skłonna do rozróby niż tradycyjnie rozumianej opieki nad dzieckiem. Do spółki zdemolowaliśmy zabytkową kanapę czyniąc z niej trampolinę. Marysia miała brata, który na tyle dobrze się urządził, że miał telewizor „Szmaragd” i pożyczył nam go kiedyś, gdy jechał na wakacje. Tak więc mając lat sześć zobaczyłem to, jak je nazwał Wiech, „radio z lufcikiem”. Marysia Damuć, w poszukiwaniu lepszej pracy w końcu od nas odeszła. Zastąpiła ją panna Weronika Matulewicz, czyli Wercia. O ile z Marysią byłem na ty, o tyle do niej mówiłem: pani Werciu.
Pochodziła z jakichś głębokich puszcz litewskich przepastnej krainy. Raczej nieurodziwa, dziobata, bardzo miła i dobra. Była analfabetką i podpisywała się trzema krzyżykami. Wspaniale opowiadała rozmaite, często niesamowite historie, podobno rodzinne albo z własnego życia. Taką na przykład:
Dziadek był leśniczym i miał troje dzieci – podrośnięte rodzeństwo i niemowlaka. Pewnego razu rodzice wyjechali i nakazali starszym opiekę nad młodszym, a one były o tego małego zazdrosne, i go udusiły. Kiedy rodzice wrócili, dzieci oskarżyły Żyda, handlarza-domokrążcę. Przyjechała policja, złapano Żyda, wleczono go za koniem, by się przyznał. Udręczony rzucił klątwę na prawdziwych morderców. I stąd u nas tyle nieszczęść – mówiła Wercia.
Kilka jej opowieści albo podobnych znalazłem potem w starych antologiach bajek ludowych. Ale mniejsza z tym. Wercia od zawsze swobodnie przekraczała granicę między rzeczywistością i fikcją. Choć jej opowieść o tym, jak w czasie wojny, symulując tyfus, ukryła pod kołdrą swojego żydowskiego chlebodawcę – brzmiała całkiem wiarygodnie.
Niestety, na starość dopadła ją, przyczajona widocznie wcześniej schizofrenia. Psychiatrzy jakoś ją zaleczyli, choć po powrocie mówiła:
– Teraz już jestem z tego świata, ale wiesz, jak mnie nie było to ten nóż w kuchni urósł o tyle (i pokazywała że na szerokość dłoni).
Wercia nigdy nie wyszła za mąż, jak wspomniałem nie była urodziwa, ale temperamentna. Miała swojego mężczyznę na przychodne, pana Michała. Po jego śmierci przyszła do niej Marysia, której się w związkach nie układało i zaproponowała, żeby zamieszkały razem.
– Tylko, Werciu, bez żadnych chłopów.
– Bez chłopów, nie ma mowy! – odpaliła Wercia.
Żyła długo, przeżyła swojego ostatniego wielbiciela, pana Michała.
– Chyba Pan Bóg o mnie zapomniał – mówiła.
Za wsią
Nieraz trafiałem do domów na skraju wsi lub jeszcze dalej odrzuconych, gdzieś pod las. W tych chatach mieszkali wiejscy inteligenci, uważani za dziwaków, prenumeratorzy pism naukowych, na podstawie których budowali swoje obrazy wszechświata, bezinteresowni politycy, kabalarki i najzwyklejsze czarownice.
Niedaleko naszego domu była chata pani Julci, a właściwie panny, bo narzeczony zginął we wrześniu 39 roku. Nazywała się pięknie: Julianna Rotowska. Jako młoda dziewczyna służyła we dworze Toeplitzów (tych od Krzysztofa Teodora) i to wtedy osiwiała ze strachu. Było tak: przechodziła aleją w parku i oto w koronie drzewa coś się poruszyło, na ziemię zeskoczył mężczyzna, w ręku trzymał rewolwer.
– Zieliński bandyta jestem. Ja cię nie zabiję, ale pomóż mi się ukryć.
Tak się też stało, gdy doszła do domu, jej mama się zdumiała:
– Cóż cię tak, Julciu osypało? Masz białe włosy…
Chata Julci była przekrzywiona i wyglądała jakby miała za chwilę runąć, dach kryty zszarzałą słomą. Prądu więc nie było, bo elektrownia się nie zgodziła.
Mazowiecka biedna chałupa, ale wewnątrz uwagę przykuwały dwa artefakty, uratowane przez Julcię ze dworu, gdy rabowali go najeźdźcy albo wyzwoliciele. Na ścianie wisiał mały obrazek olejny przedstawiający dziewczynę idącą ścieżką między polami żyta. Miała czerwoną chustę i czerwone były maki przy drodze. Temat banalny, ale malarz musiał być wykształcony. A może obraz robił wrażenie, niemal świecił dlatego, że wisiał w tak nieoczywistym miejscu. Podobnie było z cynowym kubkiem stojącym na półce. Szary, nawet w ciemnym zwykle miejscu przyciągał wzrok. Był na nim wyraźny napis: „Ergo bibamus”.
Julcia zajmowała się wróżeniem i czarami. Nie była jedyną szeptuchą we wsi. Niemal naprzeciwko mieszkała druga – stara Kopciowa. To była konkurencja. Kiedyś Kopciowa odebrała mleko kozie Julci. Tłumaczyła mi jak zdjęła czar:
– Miała ja jeszcze trochę mleka. Zaparła drzwi i to mleko wylała na ogień. Patrzę, leci do mnie Kopciowa. Wali we drzwi, do okien, wyje jak wicher, a ja wypowiedziała, co trzeba i tamta uciekła. I poszła ja, i wydoiła kozę jak trzeba.
Kopciowa i Julcia to były wróżki, że tak powiem, tradycyjne. Wiele lat później w jednej z pobliskich miejscowości (też na jej obrzeżach) zobaczyłem przy drodze szyld: „Wróżka. Usługi dla ludności”, a niżej kierującą w sosnowy las strzałkę: „Ta dróżka zaprowadzi cię do wróżki”. Miała zarejestrowaną działalność gospodarczą. Teraz może nawet posługuje się nie tylko szklaną kulą, ale też kasą fiskalną.
PIOTR MITZNER