O tym, że Zygmunt Mycielski pisał dzienniki, dobrze wiadomo. Cztery obszerne tomy opublikowało po jego śmierci wydawnictwo Iskry. Zagłębiając się jednak w materiały pozostawione przez twórcę można się przekonać, że cennych notatek jest w nich znacznie więcej. Wśród nich moją szczególną uwagę zwróciły dwa tomiki, w których znajdują się dotąd nieznane zapisy pamiętnikowe Mycielskiego.
Pierwszy z nich, zatytułowany po prostu Pamiętnik, pisany był najprawdopodobniej na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Drugi – Opowieść o moim życiu – na początku lat sześćdziesiątych. Pierwsza z tych prób liczy nieco ponad dwadzieścia stron rękopisu, a zachowana w zeszycie recenzja tych zapisków świadczy o tym, że Mycielski myślał o publikacji. Partyjny recenzent zakwestionował jednak nakreślone przez autora „przyczyny wybuchu I wojny światowej”, co na tyle zniechęciło Mycielskiego, że dalszą pracę zarzucił, na marginesie notując: „Czy pisać o 1914-18 można tylko z «prawdziwych» pozycji? To po co wtedy pisać? (Ja pisałem, co ja o tym myślałem, słyszałem i myślę). O marksistowskiej genezie tej sprawy mogę przeczytać w pracy „oficjalnej” – nie warto więc pisać pamiętnika!”.
Do pisania pamiętnika jednak powrócił. Zanotowana przez niego mniej więcej dekadę później Opowieść o moim życiu składa się z kilku zaledwie stron, co wskazuje, że tym razem zarzucił pracę jeszcze szybciej. Nie wiadomo, co było powodem, tym niemniej do pisania pamiętnika już nie powrócił. Pozostały dzienniki…
Czytając oba zachowane fragmenty, zauważymy, że Mycielski każdy z nich rozpoczyna od przemyśleń na temat tego, czym w ogóle powinien być pamiętnik. W Opowieści o moim życiu pisze:
Jeżeli to ja mam być centralną postacią tych wspomnień, a na taką formę decyduję się, to sięgać muszę daleko wstecz, żeby zrozumieć i pokazać kim jestem, a nie wpadać jednocześnie w nieznośną dla czytelnika ostateczność – manierę pępka świata, i wpatrzonego w ten własny pępek indywiduum. Jestemże bowiem taki ważny, że tyle o tym piszę? Ale trzeba uchwycić nić jedną, która prowadzi przez labirynt doznań, spostrzeżeń i obserwacji, jeżeli się chce jakąś jedną formę nadać powziętemu przedsięwzięciu.
Pociąga nas heroizacja własnych przeżyć, osoby i świata, który się w zasięgu naszego wzroku i pamięci znajduje. Pociąga nas też i odwrotne od takiej heroizacji działanie: bezlitosne obnażenie tego świata, zdarcie zasłon, kłamstw i narośli, które przesłaniają jego rzekomo prawdziwy obraz. Tak postępują zazwyczaj literaci, a ostrość takiego widzenia decyduje o wartości ich dzieła. W czasach mojej młodości modne było takie, zmierzające do rzekomej prawdy podejście do tematu. Po dziś dzień obraz koszmarny cieszy się powodzeniem, młodzi sądzą, że odarcie rzeczywistości z jej pozorów daje większą gwarancję jakiejś idealnej prawdziwości obrazu.
Dalej koncertuje się już Mycielski na historii rodziny, patrząc na nią w kontekście dziejów kraju i Europy. Jego spojrzenie jest zdystansowane, przodków często wspomina z humorem, nie kryjąc ich przywar i różnego rodzaju dziwactw. W Opowieści o swoim życiu pisze:
Mego dziadka Franciszka Mycielskiego nie znałem, jako że urodzony w 1832 roku zmarł w 1901. Nie wiem dokładniej jaki był, dupowaty czy pełen wdzięku, energiczny czy ślamazarny. Jego portrety i fotografie nie dawały mi nigdy wrażenia kogoś bliskiego. Wąsaty i z bródką, wzrok jego zdawał mi się mglisty, a aura niezłomnej porządności odgradzała go zawsze od tych doznań, które sprawiają, że ktoś, kto umarł już dawno, może wydawać się bliski dzięki raczej podobnym słabościom niż zaletom. O słabościach tego dziadka nic nie wiem, poza tym, że lubił muzykę i śpiewał romantyczne utwory Schumanna w duetach z innymi członkami rodziny. Poza tym był pełen zasług rolniczych, co mnie też śmiertelnie nudziło, założenie krajowego towarzystwa rolniczego nie potrafiło nigdy wzbudzić we mnie entuzjazmu, choć jest to z pewnością niewydarzoną we mnie cechą.
Z tonem tego fragmentu korespondują zapisy z Pamiętnika, w których czytamy:
Za moich czasów dziecinnych dziecko miało nos starosty konińskiego, dystrakcję prababci Alfonsyny, katar kiszek wuja Jula, krótkowzroczność stryja Jerzego, zamiłowania historyczne wuja Stasia lub ornitologiczne po Wodzickich czy Dzieduszyckich. Wszystko to było klasyfikowane bezbłędnie, porównywane do portretów i przechowywane w ustnej tradycji, podobnie jak gromadzone w domach meble, porcelany, srebro, biblioteki, obrazy i setki drobiazgów, z których każdy miał swoją historię i przestawał być prywatną własnością, by stawać się historycznym depozytem rodzinnym. Nawet klejnotów się nie przerabiało, nie dostosowywało do obowiązującej mody, bo każdy sznurek pereł, rubin czy szmaragd był skądeś, po kimś lub od kogoś, był prezentem ślubnym lub dziedzictwem, figurującym na portrecie prababci Karoliny czy na sztychu podskarbiego Moszyńskiego.
I dalej dodaje:
Życie przed rokiem 1914 było tak ustabilizowane, wydawało się ówczesnym warstwom posiadającym czymś tak nieodmiennym, że wszelkie kalkulacje i projekty robiono na dziesiątki nieraz lat naprzód. Plany zalesień, budowa cukrowni, melioracje, wszystko obliczane było w perspektywie wkładów, strat i zysków, które pozwalały planować posagi córek w chwili, gdy się one rodziły i pozwalały czekać na spadki po nieżonatych członkach rodziny znajdujących się w pełni sił i czerstwym zdrowiu.
Wybuch I wojny światowej zatrząść miał jednak tym światem w posadach, co Mycielski z właściwym sobie dystansem kwituje słowami:
W 1914 roku, jadąc z Poturzycy do Lwowa, zobaczyliśmy afisze mobilizacyjne.
Skończyły się czasy, gdy naczelnik stacji w Sokalu przysyłał umyślnego do prababki Dzieduszyckiej z prośbą, by zechciała przyspieszyć swój wyjazd na stację, bo pociąg nie może już dłużej czekać na panią Hrabinę.
Swej prababce, Włodzimierzowej Dzieduszyckiej, poświęca zresztą więcej uwagi, pisząc o zarządzanym przez nią domu przy ulicy Kurkowej we Lwowie z mieszaniną podziwu i niedowierzania:
Prababka Dzieduszycka z którąś z córek grała w halmę, układała pasjansa lub dużego puzzle’a, złożonego z setek powycinanych w esy i floresy kawałeczków. Gdy zbliżała się godzina wizyty domowego lekarza, dra Greka, a ten się spóźniał, wpadała w zniecierpliwienie lub apatię, była bowiem nałogową morfinistką, i doktor ten przychodził jej robić zastrzyki codziennie.
Z tego też powodu najdziwaczniejsze miała godziny snu i posiłków. Raz kładła się do łóżka w południe, to znów o drugiej w nocy dzwoniła, żeby jej przynieść filiżankę barszczu, bulionu, czy ciepłego pasztecika. Wszystko to oczywiście musiało być zawsze gotowe, na każde zawołanie i o każdej porze […].
Tych czasów na Kurkowej ja już nie pamiętam, ale jeszcze mi we wspomnieniu tkwią jakby z XVIII wieku pochodzące zwyczaje niedbalstwa, podporządkowania całego świata humorom jednej zmorfinizowanej staruszki i przekonania, że środkiem świata jest jednak ten dom ordynatowej, która za pośrednictwem czterech córek jest babką 33 wnuków i kolosalnej ilości prawnuków, wśród których my byliśmy na[j]starszymi.
Nie brak tu jednak i smakowitych opowieści związanych z wyjątkowo sprawnym funkcjonowaniem domu przy Kurkowej. Oto jeden z przykładów:
Pani Włodzimierzowa [Dzieduszycka] dawała przed wojną wielkie bale i przyjęcia na Kurkowej, zrazu dla córek, później dla wnuczek. Moja matka opowiadała mi, jak raz rozesłano zaproszenia dla 200 czy 300 osób na duży bal. W wilię balu cała rodzina siedziała najspokojniej w salonie nad puzzle’m czy „reversi”, gdy Patyński wszedł i oznajmił, że zjawił się pan X. Całe towarzystwo, zdziwione nieco tą wizytą o dziewiątej wieczorem spojrzało ku drzwiom, w których stanął X we fraku. Widocznie pomylił się co do daty balu – pomyśleli wszyscy. Zaledwie się jednak przywitał, wszedł Patyński, oświadczając, że zajechały cztery nowe osoby – i weszło dwóch panów we frakach i dwie panie w sukniach balowych. W salonie zapanowało lekkie zaniepokojenie. Przed drzwi zaczęły zajeżdżać powozy, jeden za drugim. Okazało się, że zaproszenia były mylnie wydrukowane, czy też, że moja prababka pomyliła datę, i nikt tego nie sprawdził. W ciągu 30 minut zwaliły się setki zaproszonych. Panie poszły się kolejno przebierać, a Patyńskiemu oświadczono, że, wobec tego, bal z zasiadaną kolacją, muzyką i wszystkim co do tego należy musi być dzisiaj.
Co najciekawsze, że bal się odbył – była kolacja, muzyka i służba. Dom był tak zmontowany, że, przy pomocy kucharzy i bufetu z hotelu George’a, wszystko jako tako załatano.
Na zapisanych przez Mycielskiego stronicach znajdziemy także opisy rodzinnego majątku w Wiśniowej, który zakupił jego dziad Franciszek Mycielski, żonaty z Walerią Tarnowską, i w którym sam Zygmunt spędził młode lata. Są także wspomnienia aktywności politycznych i społecznych znamienitych członków rodziny (jak profesorowie Stanisław Tarnowski i Jerzy Mycielski), czy też rozważania na temat podobieństw i różnic między pochodzącym z Wielkopolski, zdyscyplinowanym rodem Mycielskich a typowo galicyjską dezynwolturą rodziny Szembeków, z której pochodziła jego matka (ze szczególnym uwzględnieniem jej ojca, Zygmunta Szembeka, którego zaprzyjaźniony z nim Joseph Conrad sportretował w noweli Il Conde). Wreszcie – natrafimy też na zapis dziecięcych fascynacji muzyką i odkrywania wrażliwości artystycznej samego Zygmunta Mycielskiego. Znajdziemy tu również wymowny opis lata roku 1920 w Wiśniowej, dokąd tłumnie zjechała uciekająca ze Wschodu przed bolszewikami rodzina i gdzie wszyscy wspólnie „przeczekiwali wojnę”, licząc na powrót do dawnego życia.
Oba fragmenty pamiętników Mycielskiego stanowią znakomite wprowadzenie do jego dzienników powojennych, kreśląc arcyciekawy obraz „formacji” rodzinnej, która go ukształtowała. Są pod każdym względem fascynujące. Można tylko żałować, że nie udało się ich dołączyć do wydanych między 1998 a 2012 tomów dzienników Mycielskiego. Nie tracę jednak nadziei, że uda się je kiedyś opublikować. Uzupełnione o inne, dotąd nieznane zapisy dziennikowe i autobiograficzne, powinny złożyć się na całkiem spory, nowy tom wspomnień i dzienników Zygmunta Mycielskiego. Pomału już go sobie układam…
BEATA BOLESŁAWSKA-LEWANDOWSKA