Tory stukotem kół odmierzają odległości pomiędzy małymi stacjami. To na nich zaczynają się podróże, które zapisuję, to one są pierwszym miejscem, skąd ludzie wyruszają przed siebie. Ruch ten ma tajemniczą przyczynę, ale odbywa się niezmiennie.
Ludzie wsiadają, wyjeżdżają i odchodzą. Przed oczami przemykają mi czasami tylko ich cienie. Widzę, jak rzeczywistość pęka w miejscu, gdzie akurat pada mój wzrok. Wszystko dzieje się szybko, jak umykający za oknem krajobraz.
***
Szymon Wiesenthal urodził się 31 grudnia 1908 roku. Był dosłownie i astrologicznie człowiekiem pogranicza, na świat przyszedł bowiem na granicy cesarstwa Austro-Węgierskiego, kiedy XIX wiek zmierzał ku kulminacji I wojny światowej, dorastał natomiast w czasie przejściowym między wydarzeniami z Ypres i Sommą a Auschwitz i Hiroszimą. Zmarł już w XXI wieku, kiedy rodzinny Buczacz niewiele przypominał miejsce jego narodzin.
Buczacz przez stulecia był niszczony i odradzał się na nowo. Miasto w połowie XVII wieku oblegali Kozacy mordując wszystkich Żydów jakich napotkali na drodze, a parędziesiąt lat później Osmanowie spalili je doszczętnie. W 1894 roku wybuchła epidemia cholery, pochłaniając tysiące ofiar w całym powiecie. Podczas I wojny światowej miasto zostało zniszczone przez Rosjan w 1914 roku, szczególnie ucierpiało wtedy centrum zamieszkane przez Żydów. Dwa lata później, podczas ofensywy Brusiłowa, która pochłonęła dwa miliony istnień samych tylko carskich żołnierzy, Buczacz został kolejny raz spalony. Ludność cywilna cały rok była terroryzowana przez Kozaków aż do upadku carskiej Rosji. Dochodziło do gwałtów, rabunków i morderstw.
Przed I wojną światową Buczacz zamieszkiwany był przeważnie przez Polaków i Żydów, zaś w pobliskich wsiach żyli głównie Ukraińcy. Miasto leżało na samym krańcu cesarstwa i żyło własnym tempem, więc było idealną przestrzenią dla ludzi wyjątkowych, bo z tego pomieszania z poplątaniem, wschodniej egzotyki, poczucia opuszczenia i austriackiej nonszalancji tworzyła się mieszanka na wskroś interesująca. Przodkowie tutejszych Żydów jeszcze na początku XIX wieku pielgrzymowali do cadyków, by sto lat później uchodzić za światowców. To bowiem w tutejszym gimnazjum, będącym dzisiaj szkołą średnią, uczyli się między innymi Szmuel Agnon, Emanuel Ringelblum czy właśnie Szymon Wiesenthal.
Agnon, późniejszy noblista w dziedzinie literatury, opisywał położenie Buczacza niczym rajską krainę. Nie dziwię mu się, miasto otoczone jest wzgórzami i rzeką, naokoło roi się od gęstych lasów. Z południa, okolic Czerniowców i Zaleszczyk, wieje ciepły wiatr. Czas leci tutaj niespiesznie, przekonałem się o tym w knajpie, czekając na kwas chlebowy i wpatrując się w drobinki kurzu unoszące się nad ziemią. W marszrucie kłębili się ludzie, temperatura w cieniu wynosiła około czterdzieści stopni powyżej zera, a kierowca spokojnie palił papierosa w cieniu budynku.
Kręciłem się po tutejszych uliczkach bez celu i ładu. Co chwila musiałem przystanąć pod drzewem lub kamienicą, aby odpocząć od upału; tego dnia przeżywałem swoje love story ze światem, Buczacz bowiem przypominał mi moje tereny dzieciństwa, ale miał w sobie wyjątkowość galicyjskich miasteczek, tę nieoczywistość co do swojej przeszłości i przyszłości. Nie myślałem o niczym konkretnym, chłonąłem jedynie obrazy i zapachy, jakby to wszystko miało trwać wiecznie, a ja żyć wiecznie. Upał lał się z nieba, aż w końcu dotarłem na tutejszy kirkut, który znajduje się na wzgórzu, gdzie nie było żadnych drzew, jedynie ściernisko i macewy. Omal nie zemdlałem z gorąca, patrząc na spustoszone nicością piękno tego świata.
Żółto-czarne słońce, jak flaga dawniej Austrii, sprawiło, że musiałem zbiec z pagórka jak najszybciej i zatrzymać się w budynku tutejszego dworca autobusowego. Przez parę minut siedziałem z zamkniętymi oczami i głową blisko betonu, aby lekko się schłodzić. Wystarczyło przestać patrzeć, aby świat po niedługiej chwili stał się już innym miejscem, „przestrzenią bez”, naznaczoną nicością. Przez kilka godzin chodziłem po tych samych ulicach, czując całkowitą jedność z tym miejscem, aby znowu poczuć się obcym. Mrok i przemijanie są bowiem silniejsze niż życie, co zauważyłem na pobliskim kirkucie, który powoli odchodził w przeszłość jak ten – podobno największy – w niedalekich Brodach.
Od lat chodziłem w ten sam sposób i pisałem o tych samych sprawach, aby znaleźć formę, która wyraziłaby spustoszenie. Chciałem wychodzić sens, znaleźć dowody, że nasze życie nie dzieje się bez powodu, ale na każdym kroku natrafiałem jedynie na przypadek, chaos i nicość. Piłem więc coraz więcej piwa, aby wypełnić tę pustkę we mnie, ale i tak krótkie momenty euforii zmieniały się w coraz dłuższe chwile całkowitego smutku. Kruchość i zagłada ludzkich istnień stawała przede mną za każdym zakrętem, który pokonywałem. W bezpańskich oczach psa widziałem chęć życia i smugę cienia. Czarna żółć nie dawała o sobie zapomnieć. Dlatego pomiędzy stacjami Nikolskoje a Sałtykowska człowiek, który spędził dużą część życia w pociągach, pisał: „Rozumiecie teraz, dlaczego jestem najsmutniejszy ze wszystkich moczymordów, najniepoważniejszym ze wszystkich idiotów, ale i najposępniejszy ze wszystkich gównojadów. Dlaczego jestem jednocześnie durniem, demonem i pleciugą?”.
Momentami już nie umiałem mówić we własnym imieniu. Cytowałem, pisałem o innych, zapadałem się w ciemność, ale przecież też widziałem, że trawa i drzewa w Buczaczu rosły, natura bowiem działa według własnych zasad, nie zna dobra czy zła, lecz robi swoje i wtedy odkrywałem, że ja również powinienem robić swoje. A następnie pogodzić się ze skończonością życia, istnienia innych i wszystkiego naokoło, bo taki jest los i tak działa czas – niezmiennie, po swojemu, za nic mając ludzkie prawa i wyobrażenia.
Nie trzeba wielkich zbrodniarzy, aby popełniać wielkie zbrodnie, czasami wystarczy zwykły biurokrata, przykładny mąż czy zwykły idealista jak Eichmann. Jego obrońca, dr Servatius, twierdził, że działania nie mają z góry przypisanych wartości moralnych, to zwycięzcy nadają im sens. W pogoni za wydajnością, czy to była wydajność w mordowaniu, czy produkowaniu przepisów, naziści nie znali ograniczeń, ich celem była gargantuiczna przesada, dlatego ostatecznie zabijali siebie i własne dzieci. Byli gotowi do działań, które brzmiały nieprawdopodobnie, ale były możliwe. Myśleli, że uczestniczą w „nadludzko nieludzkich czynach” lub wspaniałych i doniosłych wydarzeniach, a w rzeczywistości tylko powiększali pustkę, szerząc śmierć. Przyspieszali działanie czasu.
***
Z prawie siedmiu tysięcy Żydów zamieszkujących Buczacz II wojnę światową przetrwała garstka. Wraz z nimi skończyła się pewna epoka.
Omer Bartov pisze: „Alicja Jurman […] w czasie okupacji niemieckiej spotkała się z różnymi postawami po stronie ludności nieżydowskiego pochodzenia. Jednego brata zabrała jej sowiecka brutalność, kolejny padł ofiarą nazistowskiej pracy przymusowej, trzeci – denuncjacji miejscowej ludności, najmłodszy zaś – ukraińskiego policjanta. Ojca zamordowano wcześnie, już w akcji rejestracyjnej; matka, wydana przez polską sąsiadkę, została zastrzelona na jej oczach tuż przed ostatecznym wyzwoleniem. Samą Alicję ojciec jej najlepszej przyjaciółki, który wstąpił do policji ukraińskiej, przekazał gestapo. Przez dłuższy czas ukrywał ją ekscentryczny, starszy polski szlachcic mieszkający na skraju wioski, «wspaniały, piękny człowiek», nieprzejmujący się groźbami miejscowych Ukraińców. Po ucieczce z miejsca masowej egzekucji została wydana przez miejscowego chłopa, lecz sprowadzony przez niego żołnierz puścił ją wolno, mówiąc: […] «Przecież ty, dziewczyno, jesteś niewinna». Zatem zarówno fakt, że ona sama przeżyła, jak i morderstwo członków jej rodziny, były w dużej mierze wynikiem wyborów dokonanych przez sąsiadów i obcych jej ludzi”.
Buczacz i inne galicyjskie miasteczka przestały być wieloetniczne i utraciły swój wielokulturowy charakter. Wskutek działań historii śmierć na tych przestrzeniach stała się zmechanizowana i straciła swój wyjątkowy charakter, co też sprawiło, że ludzie przestali przeżywać żałobę, która przecież powinna trwać długie dziesięciolecia; przyjęto te wydarzenia z niepokojącą dozą spokoju i ludzkość ruszyła do przodu. A przecież miliony zamordowanych Żydów istnieją w wypartych wspomnieniach, Zagłada zaś jest fundamentem i zarazem zwieńczeniem historii.
Agnon pisał o Buczaczu: „W naszym mieście nawet ulice i targowiska spełniały zadanie zawarte w znanym wersecie: «Na placach i na ulicach rozbrzmiewać będzie śpiew mądrości»”. Parędziesiąt lat później ulicami płynęła krew, a człowiek nigdzie nie mógł czuć się bezpiecznie, co było zaprzeczeniem śpiewu i mądrości. Galicja stała się cmentarzyskiem, po którym ciągle spacerujemy i udajemy, że nic się nie stało. W ten sposób dokonuje się rozpad świata, niezauważalny, bo wynikający z niepamięci, więc już sami nie potrafimy odróżnić budowania od niszczenia”.
Jeszcze jeden cytat z Agnona: „A że kronika miasta spłonęła i miasto Buczacz zostało zgładzone, i wskutek dzisiejszych nieszczęść ulegają zapomnieniu dawne dzieje, pomyślałem sobie w duchu: Nie!! Nie można dopuścić, aby piekło dnia dzisiejszego wyrzuciło z naszej pamięci piekło widziane przez szamesa. Musimy też z całej tej opowiedzianej historii wyciągnąć właściwe wnioski. Bez tego świat może znowu będzie takim sam, jaki był”.
Stąd wywodzi się również moje „nie”. Nie chciałbym umrzeć, bo śmierć to zło, ale wolałbym się nie narodzić.
***
W konstrukcji świata istnieje możliwość pojawienia się zła nie do opisania.
Wszechświat rozpoczął się od osobliwości i do tego stanu może kiedyś powrócić.
Te dwa zdania oznaczają jedno i to samo. Nic nie wiemy i zmierzamy gdzieś na oślep. Przyspieszamy: wpierw szliśmy na piechotę, następnie osiodłaliśmy konie, a później lokomotywy zaczęły przecinać noc.
***
Zaraz po wybuchu I wojny światowej rodzina Ringelblumów przeniosła się z Buczacza do Nowego Sącza – miasteczka łączyła kolej transwersalna. Uciekali przed pogromami, a Beskidy wydawały się bezpieczniejsze. Wschód Galicji przez długi czas miał być trawiony przez ogień, od I wojny światowej, przez konflikt polsko-ukraiński, aż po bolszewicką ofensywę, której okropieństwa opisał Izaak Babel. Sztetle przechodziły z rąk do rąk, palono, grabiono i gwałcono. Autor Opowiadań odeskich pisał: „Wczoraj byli tu Kozacy esauła Jakowlewa. Urządzili pogrom. Rodzina Dawida Zysa. W mieszkaniu leży starzec o wyglądzie proroka, nagi, chrypiący astmatycznie, starucha z rozpłatanym gardłem, dziecko z odrąbanymi palcami, niektórzy jeszcze dyszą, słodkawy i mdlący odór krwi, wszystko splądrowane, chaos, matka nad zarżniętym synem, zgięta w kabłąk staruszka, cztery trupy w szopie, krew pod czarną brodą, pławią się we krwi. […] Rabin ukrył się, po jego domu też buszowali, aż do wieczora nie wychylał się z dziury. Piętnaścioro zabitych: 70-letni Icek Galer, Dawid Zys – 45-letni szames, jego żona i 15- letnia córka, Dawid Trost, rzezak, jego żonę zgwałcono”.
Domy płonęły, ludzie cierpieli, stary świat kończył się. Była to zapowiedź tego, co wydarzyło się dwadzieścia lat później. Krótkotrwałe wprowadzenie do koszmaru, który miał ostatecznie przerwać wielowiekowe istnienie Galicji.
Człowiek mordując myśli, że nauczy się żyć. Historia jednak ukazuje cały bezsens jego zachowania, które z pustki wychodzi i w pustkę się zmienia. Wystarczy popatrzeć na historię Brodów, Brzeżan czy Buczacza.
Pomiędzy 1914 a 1920 rokiem miasteczka na Wschodzie doświadczały ciągłych pogromów. Porównać je można było tylko z czasem powstania Chmielnickiego, kiedy to szacuje się, że zostało wymordowanych około 25 procent Żydów zamieszkujących te tereny.
Nie wiem czy historia lubi się powtarzać, ale ludzie pragną nienawiści dla niej samej, więc wymyślają tylko nowe sposoby zadawania cierpienia.
W 1917 roku w Buczaczu został zamordowany Azriel Mosze. Strzegł świętych ksiąg, co spisał Szmuel Agnon. Oprawcy nie mieli dla niego i ksiąg żadnej litości. Wyłupili mu oczy, by nie mógł czytać, wyrwali mu język, by nie mógł powtarzać słów, obcięli mu palce, by nie mógł pisać. Ich rządza niszczenia była niewyczerpana. Dlatego słusznie rodzina Ringelblumów uciekła z Buczacza do Nowego Sącza, unikając podobnego losu. Miasto nad Dunajcem przez ten czas było oazą spokoju, jego mieszkańcy zaś o wojnie mogli dowiadywać się z gazet.
W 1919 roku Emanuel Ringelblum ukończył nowosądeckie liceum, a rok później zdał egzamin maturalny. Następnie przeniósł się do Warszawy, gdzie studiował pod okiem Marcelego Hendelsmana i Ignacego Schipera. Pisał, że „ z powodu katastrofy z lat 1648-1658 […] na kresach wschodnich i południowych, na Ukrainie, Podolu i byłej Galicji, istotnie najbujniej rozwinęła się Kabała, tutaj najpodatniejszy grunt znaleźli propagatorzy sabataizmu i frankizmu”. Galicja bowiem wydawała osobliwości i niespotykane jednostki, to po niej stąpali obłąkańcy, cudotwórcy, marzyciele i mordercy. Dotknięta nędzą, głodem i pogromami, robiła wszystko, aby przetrwać w pamięci potomnych, chociaż mogło wydawać się to niemożliwe, bo kto miałby się zainteresować miejscem na pierwszy rzut oka porzuconym nawet przez Boga?
A jednak, chociaż zapadała się w ciemność, a ludzie z niej wyjeżdżali, pozostawała w pamięci jako chaotyczna mieszanka wszystkiego co wzniosłe i podłe, piękne i przerażające, postępu i zacofania. Jej dzieci nosiły w sobie te kontrasty przez całe życie. Było w nich jednak coś więcej, prócz głębokiej melancholii i przekonania o własnej kruchości, także wiedza, że życie trzeba chronić, pisać o nim i pamiętać zło.
Ringelblum był społecznikiem i naukowcem. W 1938 roku kierował pomocą dla żydowskich wygnańców z III Rzeszy. Wskutek akcji deportacyjnej wygnano z Niemiec około 17 tysięcy osób. 6 tysięcy z nich posiadało status bezpaństwowców, bo chociaż mieli obywatelstwo polskie, sejm w Warszawie ustanowił prawo o pozbawieniu tegoż każdego, kto „przebywając nieprzerwanie za granicą co najmniej przez 5 lat po powstaniu Państwa Polskiego, utracił łączność z państwowością polską”. Ringelblum pomagał wygnańcom w Zbąszynie, gdzie powstał obóz przejściowy. Przeżył tam załamanie nerwowe, widząc kobiety, dzieci, starców, osoby chore, które pozbawione wszystkiego musiały przetrwać zimę.
Była to jednak dopiero zapowiedź koszmaru, który miał nadejść.
DAWID SZKOŁA
Fragment większej całości.