Drogi Panie Redaktorze,
Zagadkowe są drogi natchnienia. Nie jestem poetą, a tylko czytelnikiem, nie znam tajników tworzenia, ale opowieść Fantazjana zrobiła na mnie wielkie wrażenie.
Fantazjano wymyka się wszelkim próbom identyfikacji, jest jak ów bohater powieści André Bretona, który mówi o sobie: „Pozostanę w moim szklanym domu, w którym o każdej porze widać, kto mnie odwiedza, w którym wszystko, co się znajduje na ścianach i sufitach, zdaje się trzymać tylko dzięki czarom, w którym co noc sypiam na szklanym łożu pod szklanymi prześcieradłami, w którym prędzej czy później ukaże się wyryty diamentem napis wyjaśniający mi, kim jestem”.
Różne maski i kostiumy wybierają poeci. Jedni czują się mistykami obdarzonymi łaską więzi z Absolutem, inni wprost przeciwnie uważają się za przeklętych przez Boga i ludzi. Fantazjano uchyla się obydwu tym biegunom. Kiedy czytam jego poemat Ogród o rozwidlających się ścieżkach, przypominają mi się słowa Apollinaire’a:
Nieznane głębie świadomości
Jutro zostaną przeszukane.
Któż może wiedzieć, jakie stwory
Wydobędziemy z tych przepaści
I wszechświat cały razem z nimi.
Świat z nawyku i dla wygody traktujemy jak przedmiot, jak stół czy obłok. Jeżeli jednak powstrzymamy na chwilę rutynę i wyobrazimy sobie, że na co dzień stąpamy nie po twardym gruncie, lecz po linie rozpiętej między dwiema planetami, co jest przecież bliższe stanowi faktycznemu, to świat ukaże nam się jako przygoda linoskoczka. O jednej z takich przygód, jaka stała się moim udziałem, chciałbym Panu opowiedzieć.
Fantazjano zasmakował w roli fakira, ja kogoś takiego spotkałem. W latach wczesnej młodości część karnawału spędzałem wraz z rodzicami w górskim pensjonacie Charybda nieopodal miejscowości Mariahilfe. Owego roku rodzice z różnych powodów musieli pozostać w domu. Miałem szesnaście lat i mogłem pojechać sam. Ojciec uważał, że jest to nawet wskazane. W Charybdzie wpadłem w objęcia karnawału. Na pierwszym balu maskowym ogłoszono konkurs na najbardziej pomysłowe przebranie. Bardzo chciałem zdobyć pierwszą nagrodę, żeby zaimponować Felice Mirandola, une jeune fille en fleurs, jak mawiał Proust, w której zakochany byłem po uszy. Kiedy jury konkursu wybierało zwycięzcę, my tańczyliśmy do upadłego. Felice, której nie zależało na nagrodzie, wystąpiła w stroju pasterki, zainspirowanym jednym z obrazów Fragonarda. Ja przebrałem się za Odyseusza. Strój ten kompletowałem od dwóch miesięcy, nie szczędząc wydatków z mojego kieszonkowego. Krawiec dał z siebie wszystko, o chlamidę, która wyszła spod jego igły, ubiegałby się nawet sam Alkibiades. Chlamida spięta była miedzianą zapinką z wyobrażeniem głowy Polifema. Na plecach widniał czerwono-czarny haft przedstawiający Odysa stawiającego czoła zalotnikom Penelopy. Na stopach miałem misternie wiązane sandały, na głowie szerokoskrzydły kapelusz, jaki był modny w Atenach za czasów Eurypidesa. Byłem pewien zwycięstwa, a Felice gratulowała mi zawczasu, nie szczędząc pocałunków, które nieśmiało odwzajemniałem.
Trzeba przyznać, że pensjonariusze Charybdy i pobliskich pensjonatów nie grzeszyli pomysłowością. Przytaszczyli w dolinę nudę i rutynę swojego miejskiego życia. Ostre górskie powietrze jeszcze nie orzeźwiło ich intelektów. Całe to pstrokate towarzystwo pierrotów, arielów i rycerzy Okrągłego Stołu nie dorastało mojemu Odysowi do pięt.
Na dworze sypał śnieg, w przerwach między tańcami kelnerzy i kelnerki roznosili szampana i tartinki z łososiem. Nie mogłem oderwać wzroku od zaróżowionych policzków Felice. Grom uderzył podczas kotyliona. Wśród par pojawiła się nagle postać przebrana za fakira. Młody mężczyzna szczupłej budowy miał na sobie białą przepaskę biodrową, na plecach niósł szeroką deskę nabijaną prawdziwymi gwoździami, które sterczały na zewnątrz. Efekt był piorunujący. Jedna z pań omal nie zemdlała, sole trzeźwiące cieszyły się większym wzięciem niż szampan.
– To nie jest żaden fakir, to zwykły jeż – powiedziałem, ale nikt nie zareagował.
Jury konkursu, które uzgodniło już werdykt, jestem pewien, że dla mnie pomyślny, zebrało się ponownie, by głosować jeszcze raz. Fakir dostał pierwszą nagrodę, ja, któremu ukradziono zwycięstwo, drugą. Mój ojciec mawiał: „Jeżeli bierzesz udział w konkursie, to wszystko poniżej pierwszej nagrody jest przegraną”. Zdruzgotany wycofałem się do ustronnej werandy. Byłem pewien, że za chwilę pojawi się Felice i ukoi mnie swoimi pocałunkami. Ale Felice nie przyszła. Wolała z całym towarzystwem asystować przy wręczeniu grand prix fakirowi.
Śniadanie nazajutrz podano dwie godziny później. Nikt już nie rozmawiał o fakirze, umawiano się na łyżwy, narty i brydża. Felice, trochę blada, zapytała, czy nie pobiegłbym z nią na nartach do Mariahilfe. Jak się Pan domyśla, Panie Redaktorze, pytanie to uszczęśliwiło mnie i w pół godziny później biegliśmy razem leśną drogą wśród jodeł i świerków.
– Uwielbiam drzewa iglaste – powiedziała Felice, uśmiechając się do mnie. I popędziła naprzód, a ja za nią. Strój narciarski uwydatniał jej zgrabną figurę, wyglądała o niebo lepiej niż w przebraniu pasterki.
Pozdrawiam Pana serdecznie,
Przyjaciel i Czytelnik