fbpx
HOME
Jan Zieliński

Spod powieki (C)

Czwartek, 17 października

Lubię książki, które przekraczają granice. Do takich należy dossier habilitacyjne Aliny Nowickiej-Jeżowej, wydane w roku 1988 na prawach rękopisu w trzech tomach przez Małą Poligrafię UW. Kupiłem kiedyś jeden tom w antykwariacie, teraz pożyczyłem inny z Biblioteki Uniwersyteckiej. Rzecz dotyczy eschatologii w literaturze staropolskiej, ale można w niej znaleźć na przykład wywód o staropolskich antecedencjach Norwida. Autorka wiąże dawne wzorce opisu śmierci i pogrzebu rycerza z poematami Norwida. Wskazuje, że „znakomity obraz poetycki” w Do obywatela Johna Brown przypomina podobną figurę stylistyczną, użytą przez Jana Gawińskiego w nagrobku Pod Pilawcami zabitemu, a przywołana tu przeze mnie niedawno wizja konduktu żałobnego w Bema pamięci żałobnym rapsodzie ma „antecedencje w poezji staropolskiej, kreującej obraz pochodu żałobnego, stylizowanego na modłę starożytną” [1].

Piątek, 18 października

Federico Faggin, rocznik 1941, wynalazca i pionier w dziedzinie mikroprocesorów (Bill Gates powiedział kiedyś, że przed nim Sillicon Valley była zwykłą doliną), opublikował książkę, w której zdaje sprawę ze swoich ekstremalnych doświadczeń w zakresie świadomości. Książka ukazała się na razie po włosku [2], ale dała redakcji „NZZ” pochop do przeprowadzenia rozmowy z autorem. Faggin w roku 1990 podczas zimowego wyjazdu na narty doznał mianowicie czegoś, co określa mianem „przebudzenia”. Leżąc w łóżku, w środku nocy, nagle ujrzał białą połyskliwą wiązkę światła. „Z mojego ciała – wspomina – wydobywała się potężna, prawdziwa energia. To nie było przywidzenie”. Następnie energetyczna wiązka wybuchła i rozwinęła się w przestrzeni pokoju. Świadomość Faggina czuła się świetnie w tym błyszczącym świetle, które było jakby potężną mieszanką „miłości, radości i pokoju”. Miał poczucie tego, co się dzieje w nim i zarazem poza nim: „Byłem równocześnie obserwatorem i przedmiotem obserwacji”. Czuł też, że to światło daje wyraz jego istocie. Więcej: „Zdałem sobie sprawę, że jest to ta substancja, z której zostało stworzone wszystko, co istnieje we Wszechświecie”. Krótko mówiąc: świadomość.

Marc Zollinger, który zdaje sprawę z lektury książki i ze swej rozmowy z Fagginem, zastrzega w tym miejscu, że takie wyznania mogłyby być podstawą do zdyskwalifikowania włoskiego uczonego jako ezoteryka i hochsztaplera. Proponowana przez Faggina interpretacja jego przeżycia zakłada bowiem inne od powszechnie przyjmowanego rozumienie rzeczywistości. Ciało jest zdaniem Faggina podporządkowane świadomości. Ma to określone konsekwencje. „Dla tego, czym naprawdę jesteśmy – powiada Faggin – śmierć jest tylko przebudzeniem w szerszej rzeczywistości. W rzeczywistości, w której byliśmy już wcześniej, od zawsze, i w której będziemy przebywać nadal po śmierci”.

Po „przebudzeniu” Faggin zajął się metodycznym badaniem swego życia wewnętrznego. Nauczył się medytować, czytać filozofów i mistyków (Kanta, Leibniza, Giordano Bruno, św. Pawła). W swojej książce proponuje odejście od klasycznego myślenia, które wiąże świadomość z mózgiem. Faggin uważa, że zarówno świadomość, jak wolna wola są od mózgu niezależne i musiały istnieć od początku – choćby dlatego, że nie da się ich w żaden sposób wyjaśnić.

Teoria Faggina pozostaje póki co do udowodnienia. Jej autor marzy o wykazaniu, że rośliny też posiadają świadomość. Nie zdradza jednak, jak zamierza tego dokonać.

Poniedziałek, 21 października

Dobre wieści z Wrocławia: Marzanna Bogumiła Kielar dostała Silesiusa za całokształt twórczości, a Jan Maria Kłoczowski nagrodę Ossolineum za przekład Ostatniej księgi Madrygałów Jaccotteta. A propos, czytam właśnie w przekładzie JMK z rękopisu korespondencję Stanisława Augusta z Bacciarellim. Ciekawa rzecz, obserwować, jak z jednej strony toczą się sprawy wagi państwowej (w jednym z listów król uskarża się, że już nie może – rozpisywać się bardziej szczegółowo – i uzasadnia: „Napisałem właśnie dwanaście stron urzędowych” [3]), a w inne dni monarcha pozwala sobie na zajęcie się tym, co go naprawdę przejmuje i napomina nadwornego malarza: „Jako że jutro jedziesz Pan do Ujazdowa, proszę spojrzeć, czy aby Smuglewicz nie popełnił jakiegoś sproposito [= błędu, niedorzeczności] przy umieszczaniu cienia. We fragmencie, nad którym obecnie pracuje, okno widnieje po prawej stronie, cień zatem powinien kłaść się po lewej. Nie pamiętam, czy zwyczajem właściwym malarzom nie namalował cienia po prawej. Jeśli błąd takowy popełnił, trzeba mu kazać koniecznie, aby go naprawił, dopóki dzieło nie jest ukończone. Po drugie, należy mu polecić i podpowiedzieć, jak zmienić nieco kompozycję prześwitu w dekoracji, który widać po przeciwnej stronie miejsca malowanego przezeń obecnie” [4].

Cudne. Jest rok 1766 albo 1767, dwa lata po objęciu tronu, ościenne mocarstwa próbują powstrzymać wprowadzane przez nowego władcę reformy, niedługo wybuchnie konfederacja barska, a Stanisław August troszczy się o kierunek padania namalowanego cienia i widok przez prześwit w dekoracji. Skąd wiedział, że i to i tamto jest ważne, że akceptacja źle namalowanego cienia może prowadzić do zawalenia się państwa?

*

Pod wieczór lot przez Paryż do Bordeaux. Zaczynamy kilkudniowy objazd Oksytanii i zachodniej Prowansji. Bywałem tutaj nieraz w latach siedemdziesiątych, choćby na winobraniach, ale dla Marii to terra incognita. Układając program trzeba było mocno redukować. Pierwszym motywem przewodnim były obrazy mojego ulubionego malarza barokowego, Trophime’a Bigota, którego Święta Irena pielęgnująca świętego Sebastiana, ujrzana kiedyś w muzeum watykańskim, towarzyszyła mi przez lata codziennie jako tło ekranu podołkowca. Punkt odniesienia stanowiły też zapisy kilku pisarzy, do których wciąż wracam, jak choćby Bobkowski, Herbert czy Rilke. Przeznaczony czas niemiłosiernie krótki: nie licząc dojazdu i powrotu zaledwie siedem dni.

Wtorek, 22 października

Chodzimy po Bordeaux.

Jedna z wizytówek miasta: la Grosse cloche, wieża zegarowa w bramie, zwanej Saint James, jako że tędy wychodziły pielgrzymki do Composteli. Zbudowana w XV wieku, dobrze pokazuje czas i dzień tygodnia (wtorek), tylko kalendarz jakoś się przesunął, JUIN zamiast OCTOBRE. Ale cóż to znaczy, kilka miesięcy, wobec kilku stuleci.

Potem – ze względu na planowaną niebawem podróż do Etiopii, odwiedzamy pomnik byłej czarnej niewolnicy. Stoi na nadbrzeżnej promenadzie, naprzeciw budynku dawnej Giełdy morskiej (Bourse maritime). Marthe Adélaïde Modeste Testas nazywała się właściwie (bardzo pieszczotliwie) Al Pouessi i została przywieziona do Bordeaux z Etiopii w XVIII wieku, gdzie kupili ją bracia Testas, właściciele plantacji cukru na Santo Domingo. Wyzwolona testamentem jednego ze swych panów, dożyła wieku 105 lat, a jej wnuk został nawet prezydentem Haiti. Pomnik postawiono w roku 2019 dla upamiętnienia ofiar niewolnictwa. Al Pouessi jest piękna i smutna, wielkości naturalnej. Kiedy próbuję zrobić optymalną fotografię pomnika, Maria ujmuje nas oboje z boku i rozsyła zdjęcie przyjaciółkom z komentarzem: „Janek chyba kupi tę niewolnicę”. Przypomina mi się Słowacki, który marzył o tym, by „kupić na rynku kairskim ładną Abisynkę” (piszę o tym szerzej w SzatAniele). Ale nie, dziękuję, nie kupiłem.

Z brzegów Garonny spacer ulicami starego miasta do katedry pod wezwaniem św. Andrzeja. Zbudowana w XI wieku na miejscu kościółka z III wieku. Tutaj w roku 1615 odbyły się podwójne królewskie zaślubiny, najpierw 18 października, per procura, Elżbiety, siostry króla Francji Ludwika XIII, z infantem hiszpańskim Filipem (tego samego dnia w Burgos Ludwik XIII ożenił się per procura z dziesięcioletnią Anną Austriaczką, infantką hiszpańską), a potem księżniczki zamieniono na rzece granicznej i pod koniec listopada Ludwik XIII w katedrze w Bordeaux osobiście potwierdził ślub z tąże Anną Austriaczką. Budowla imponuje długością (124 m) i wysokością (nawa 23, chór 29 m). Jest przy tym lekka, niemal ażurowa – wystarczy zajrzeć przez zwieńczone półrozetą wejście na chór, żeby poprzez ołtarz, nad którym wisi prosty krzyż grecki, przemierzyć wzrokiem kolejne arkady i móc podziwiać wielkie organy.

Z obrazów zwraca uwagę jeden, namalowany przez Mignarda, a przedstawiający N. M. Pannę, wręczającą szkaplerz pierwszemu generałowi zakonu karmelitów, angielskiemu mistykowi św. Szymonowi Stockowi: esowata lina, spływająca od skrzydła anioła przez szkaplerz ku krajowi jasnej szaty obdarowanego składa się na podwójny inicjał świętego.

*

Przebogate Musée d’Aquitaine. Nie tylko Wenus z Laussel sprzed dwudziestu paru tysięcy lat. Także liczne posągi boga, znanego wśród Pomorzan i Słowian jako Trzygław. Delikatny posąg nagrobny pogrążonej w lekturze Eleonory Akwitańskiej, matki Jana Bez Ziemi i Ryszarda Lwie Serce. Wzruszający kenotaf patrona eseistów, Montaigne’a (z 1593). Dziesiątki innych skarbów i ciekawostek.

*

Wracając pieszo do hotelu wstępujemy do sklepiku z odzieżą męską. W środku mężczyzna, przypominający aktora, który grał krawca w filmie Skrytka. Pytam, czy ma to i to, rozmiar 4XL. „Co mam nie mieć?”, odpowiada i zaprasza do środka. Pokazuje takie i inne marki, rozkłada, zachwala, ale okazuje się, że wszystkie są za małe. W końcu pyta, skąd jesteśmy. „Z Polski”. „A moja mamusia też, z miasta Łódź”. Pożegnaliśmy się wzajemnymi życzeniami Szalom.

Środa, 23 października

Pierwszy Bigot. Na trasie naszej podróży są trzy obrazy Bigota: jeden w Bordeaux, dwa w Arles. Miesiąc przed podróżą napisałem do dyrekcji tutejszego Musée des beaux-arts, że wybieram się 23 października, że chciałbym obejrzeć ten konkretny obraz (który tu wisi jako dzieło Maître de la Chandelle, hipotetycznego mistrza świecy) i czy to będzie tego dnia możliwe. Dostałem bardzo uprzejmą odpowiedź z potwierdzeniem daty, zaproszeniem oraz wskazaniem konkretnej sali, w której obraz wisi (malarzy z kręgu Caravaggia). Wszedłszy do muzeum biegnę prosto do tej sali, a tam na samym środku przyklejona przezroczystą taśmą duża kartka, informująca, że „mój” obraz w dniu 23 października jest „wyjątkowo niedostępny” (exceptionnellement indisponible) i że będzie tego dnia, od godz. 19.30 wystawiony w sali takiej a takiej z okazji koncertu barokowego, organizowanego przez muzeum wspólnie z Operą Narodową w Bordeaux. Nie będę ukrywał, że urządziłem małą awanturę Bogu ducha winnemu młodemu człowiekowi, który pilnował obrazów malarzy z kręgu Caravaggia. Zażądałem, żeby zaraz zadzwonił do dyrekcji, żeby poszukano jakiegoś rozwiązania. Poskutkowało. Za parę minut okazało się, że koncert ma się odbyć na miejscu, tylko w innym skrzydle muzeum, że obraz jest tam przeniesiony, i oto już po chwili stałem na drewnianym podium, przy którym wsiał Bigot i przez pół godziny mogłem studiować obraz, patrząc namalowanym postaciom twarzą w twarz i z bliska robiąc zdjęcia szczegółów. Na podium powoli rozstawiano pulpity i barokowe instrumenty (koncert zatytułowano Leçons de Tenèbres, czyli Lekcje Ciemnej Jutrzni), a ja przyglądałem się podwójnym złotym bordiurom na ciemnoniebieskiej sukni św. Ireny i wystającym jak rzeżucha białym postrzępionym krańcom jej gorsetu, bogatemu grzebieniowi i koralowej zapince w jej kunsztownej fryzurze, trójbarwnemu turbanowi kobiety, trzymającej światło, kroplom krwi, skapującym z wyjmowanej z boku świętego strzały na jego kremową przepaskę biodrową i sznurowi, opasującemu uniesiony ku prawemu górnemu rogowi obrazu przegub prawej ręki Sebastiana.

Potem oglądamy stałą kolekcję muzeum. Jest jeden znany Zuloaga (Portret panny Picard), jest kilka małych, ale zawsze cennych Odilonów Redonów (nic dziwnego, malarz pochodził z Bordeaux), jest pełna dramatyzmu martwa natura z różą i porozrzucanymi naczyniami (Jan Dawidsz. de Heem) oraz audiencja sułtana Achmeda III dla ambasadora Francji z roku 1724, na której tureccy urzędnicy w wysokich nakryciach głowy czujnie przypatrują się Europejczykom w perukach, jakby chcieli ich połknąć albo przynajmniej polizać.

Następnie odbieramy z wypożyczalni samochód. Elektryczny.

Odjeżdżając z Bordeaux do Tuluzy rozglądałem się po trawnikach i łąkach za czarną krową w kropki bordo. Daremnie.

Czwartek, 24 października

Rano w hoteliku w Tuluzie widok wprost na wieżę bazyliki Świętego Saturnina. Pierwszą świątynię wzniesiono tutaj w IV wieku, obecna pochodzi z XI. Jej rozmiary przypominają, że w XIII wieku Tuluza była, po Rzymie i Wenecji, trzecim miastem Europy. Z kolei wnętrze świadczy, że świątynia stanowiła istotne miejsce na szlaku pielgrzymek do Composteli. Że zaś każdy pielgrzym czuł się osobiście związany ze swoim patronem, pełno tu najrozmaitszych relikwii tudzież portretów świętych, pozwalających na obcowanie z nimi twarzą w twarz.

Święty Grzegorz, papież dialogu, jeden z czterech doktorów Kościoła, twórca chorału gregoriańskiego, gładko wygolony, wygląda na skromnego urzędnika ministerstwa kultury.

*

Przystanek w Carcassonne. Forteca albigensów. Stąd Andrzej Bobkowski rozpoczął w czerwcu 1940 roku podróż powrotną rowerem do Paryża, czego efektem są Szkice piórkiem. O Carcassonne napisał: „Miasteczko małe i urocze. Po drugiej stronie rzeki zamek, cały gród warowny, jak dekoracja w teatrze” [5]. Oglądamy zamek z mostu, potem na starym mieście warowną katedrę, zbudowaną w XIII w. z rozkazu króla Francji, św. Ludwika. Bobkowski wieczorem zapisał jeszcze: „Zamek, całe miasteczko wewnątrz opasane murami, stają się tajemnicze. Jak ilustracje do bajek” [6]. My, nie czekając wieczora, ruszamy dalej do Narbony. Najpierw zjeżdżamy na plażę (po drodze winnice o nazwie nieosobliwej, ale wartej, jak się okaże wieczorem, zapamiętania: La Clape). Pogoda w sam raz, żeby zamoczyć nogi i wracać do miasta.

Po kolacji spacer śladami Bobkowskiego, który pisał: „Miasta południa należy oglądać tylko pomiędzy zachodem słońca i nocą. Całe bogactwo przesłonecznionego dnia osiada pod wieczór, milknie, zastyga i nie rozprasza się w hałasie i gwarze rozhukanego światła. Błąkam się po wąskich uliczkach, tak wąskich, że trzeba się nimi prawie przepychać. […] W jakiejś okropnej uliczce odkryłem lokal masonów. Na brudnych drzwiach wspaniale złociły się emblematy loży. Kto tu do nich należy?” [7]. Rzeczywiście, w Narbonie i okolicy mieszka obecnie prawie tysiąc wolnomularzy, co daje proporcję 17 na 1000 mieszkańców, przy średniej krajowej: 2,5. Odnajdujemy dawną siedzibę loży, z imponującym portalem, przy 7, rue Charras.

Skąd Bobkowski wiedział, że w Narbonie ma zwrócić uwagę na masonów?

Piątek, 25 października

Rano zwiedzamy katedrę, pełną skarbów z dawnych wieków, chciałbym jednak wspomnieć umieszczony na alejce dziedzińca dwudziestowieczny wiersz niderlandzki. Tuin, czyli Ogród. Autor, Gerrit Kouwenaar, należał do ruchu Cobra, ale trzymał się na jego obrzeżach. Wiersz wykuto na okrągłej płycie kamiennej, do której przylega druga, z francuskim przekładem utworu, dziełem belgijskiego poety-wagabundy nazwiskiem Jan H. Mysjkin (jak z Dostojewskiego). Spod powieki próbuję przetłumaczyć, pomagając sobie wersją francuską, pierwszą strofkę: „Za okiem, które siedzi, otwarte / na wszystko, co się już wydarzyło, błysk / z jakim rzęsa zatrzaskuje książkę”. Ogród z tego wiersza jest ogrodem rajskim, rośnie w nim drzewo, z którego powoli zsuwa się wąż, aż zastygnie. Nogi przechodniów drobnym żwirem przysypują linijki wiersza.

Z Narbony do Béziers. To ostatni bastion albigensów, zdobyty w roku 1209. Rezygnujemy ze zwiedzania starych kościołów ze względu na pamięć o rozlanej w nich krwi (Herbert w Barbarzyńcy w ogrodzie: „Drzwi zostają wyważone i żołdactwo wpada do środka mordując wszystkich — niemowlęta, kobiety, kaleki, starców i księży odprawiających w tym czasie nabożeństwo”). Ale zatrzymujemy się pod miastem, przy Écluzes de Fonseranes, i przyglądamy się, jak statek przepływa przez 9 kolejnych śluz. Imponujące dzieło myśli inżynieryjnej XVII wieku.

Wreszcie Arles. Nocleg w samym środku starego miasta, w starej kamienicy. Nasza gospodyni nosi polskie nazwisko – jej ojciec urodził się w Gdańsku, zdążył przybyć do Francji przed wybuchem wojny. Chodzimy wieczorem po wąskich uliczkach. W katedrze św. Trofima młody ksiądz odprawia wieczorną mszę. Wrócimy tu jutro. Ale to właśnie z Arles pochodził Trophime Bigot – mieszkał przy placu, który w XVII wieku był Placem Rybaków (dziś Place Paul Doumer). Temu miastu zawdzięcza swe rzadkie imię. O obu Trofimach niewiele wiadomo. Święty zapewne żył w III wieku i został pierwszym biskupem Arles, a z czasem patronem tego miasta. I barokowego malarza.

Sobota, 26 października

Rano można się lepiej przyjrzeć portalowi katedry, o którym van Gogh napisał, że jest potworny jak chiński koszmar i w swej pompatyczności jakby z innego świata wzięty. Rzeczywiście, głowy potworów przypominają trochę okrutne bóstwa azteckie, a niektóre boczne scenki zdumiewają wyuzdaniem. Pokazano ważenie dusz i przede wszystkim niekończący się pochód smętnych potępieńców.

Drugi i trzeci Bigot. W Arles są dwa obrazy Bigota. Pierwszy, Wniebowzięcie Maryi, wisi właśnie tu, w katedrze, drugi, Święty Wawrzyniec skazany na męki, w kościele Świętego Cezarego (biskupa Arles z VI wieku i prymasa Galii) – tamten jednak kościół jest obecnie zamknięty z powodu spadających kamieni. Wiedząc o tym, zwróciłem się zawczasu do władz miasta, do działu dziedzictwa narodowego, z prośbą o umożliwienie obejrzenia obrazu. Zostałem potraktowany życzliwie, ale po długiej wymianie maili, smsów i rozmów telefonicznych okazało się, że z powodu jesiennych urlopów i cięć budżetowych nie uda się znaleźć pracownika, który mógłby otworzyć kościół w czasie naszego pobytu w Arles. Odesłano mnie do sekretariatu parafii katolickiej. To się okazało zbawiennym wyjściem, z dwóch powodów. Po pierwsze, kiedy stwierdziłem, że obraz w katedrze wisi tak wysoko, iż nie sposób mu się bliżej przyjrzeć, łatwiej uzyskałem zgodę księdza na wejście na krużganek na pierwszym piętrze. Idzie się tam zamykaną na klucz wąziutką krętą klatką schodową, pełną ptasich odchodów (zdarzają się też martwe gołębie) i grubych warstw tłustych pajęczyn. Kiedy zeszliśmy, wyglądałem jak włóczęga, oblepiony wapnem i pajęczynami. Ale warto było. Madonna w czerwonej sukni, owinięta błękitną peleryną, siedzi w niebie, podtrzymywana i otoczona przez kilkanaście zindywidualizowanych aniołków (niektóre tańczą, jeden gra, dwa śpiewają z nut). Z lewej strony wcześniej zmarła św. Anna, siwowłosa, w ciemnobordowej sukni i rudawym płaszczu, z otwartymi rękoma przyjmuje córkę. To na planie niebiańskim. Na planie ziemskim apostołowie patrzą ku górze i komentują wydarzenie, którego przed chwilą byli świadkami. Po lewej, obok wielkiego klucza św. Piotra, podpis: BIGOT INVENTOR PINXIT 1635.

W ciągu dnia zwiedzamy rzymski teatr oraz amfiteatr (który w średniowieczu był miniaturowym miasteczkiem, z domami, rynkiem i kaplicą). W amfiteatrze dwaj gladiatorzy przygotowują się do pokazowej walki.

A po południu mamy spotkanie z dwiema paniami z rady parafialnej, które otwarły dla nas kościół Świętego Cezarego w dzielnicy La Roquette (niedaleko od miejsca, gdzie Bigot mieszkał). Wysoka i wąska budowla rzeczywiście w nie najlepszym stanie. Nad głucho zamkniętym głównym portalem zamurowana przed wielu laty rozeta. Obraz Bigota wisi za głównym ołtarzem i jest imponujący. Kilkanaście postaci, wyrazistych, zindywidualizowanych. W centrum stoi Wawrzyniec w bogatej brokatowej sukni ze stułą, czerwonymi pasami i pomponami, w pozie, która przypomina św. Wawrzyńca El Greca. Wzrok unosi ku niebu, skąd sfruwający anioł ze współczuciem ociera mu czoło. Władca czy sędzia (w orientalnym turbanie) wygłasza wyrok, unosząc napominająco wskazujący palec. Skryba zapisuje każde słowo. Na niektórych twarzach widać współczucie dla skazanego. W lewym dolnym rogu kartusza z podpisem Bigota pilnuje pekińczyk jak z obrazów Veronese’a. Ze szczegółów warto zwrócić uwagę na wymyślne ozdoby sięgających do połowy łydki cholewek, wywiniętych i uformowanych w kształt ludzkich główek. W przypadku sędziego wygląda to, jakby miał w bucie ciekawskiego donosiciela.

*

W nocy zmiana czasu. Budzę się, kiedy na ekranie telefonu jest 2.36 i nie wiem, czy to pierwsza 2.36, czy też już czas doszedł do godziny trzeciej i zegary automatycznie przesunęły się na 2.00, a więc to dawna 3.36. Dawniej, przy zegarach mechanicznych, nie było takich niejednoznaczności. Przypomina mi się, jak w dzieciństwie, kiedy często chorowałem na zapalenia płuc, pewnego razu Ojciec chcąc mnie rozerwać napisał specjalnie dla mnie krótkie opowiadanie kryminalne na temat pradawnego testamentu, który został zdemaskowany jako fałszerstwo, ponieważ widniała pod nim data 10 października 1582 roku – a, jak wiadomo, wskutek reformy kalendarza, wprowadzonej przez papieża Grzegorza XIII po czwartku 4 października nastąpił piątek 15 X 1582. Dziś wiem, że wprowadzane nowego kalendarza nie odbyło się od razu w całej Europie, ale wtedy to opowiadanie zrobiło na mnie duże wrażenie.

Niedziela, 27 października

Kiedy 30 stycznia br. pisałem w tym dzienniku – w związku z Maltem Rilkego i jego Sonetami do Orfeusza – o cmentarzu Allyscamps pod Arles nie przypuszczałem, że po dziewięciu miesiącach sam tu zawitam. Herbert w Barbarzyńcy w ogrodzie cytuje wiersz En Arles francuskiego poety Tolleta (z roku 1915), zarzucając mu, że „rozminął się zupełnie z nastrojem opisywanego miejsca, gdzie doprawdy niepodobna wyśledzić żadnej słodyczy. Ten zbiór starych kamieni i drzew jest surowy i patetyczny jak zmarmurzony tom historii”. Bliższy mi jest tutaj Rilke, który w odrzuconych pokrywach grobów widział szeroko rozwarte powieki. Albo van Gogh. Jego obraz, namalowany na tym cmentarzu wisiał u Gauguina, a teraz jest w Holandii, w Kröller-Müller Museum, i nosi tytuł Spadające liście (Les Alyscamps). Malarz pisał o nim do brata, że wykadrował korony topoli i pozostawił tylko pnie, które stoją jak kolumny, podczas gdy na grubą warstwę pomarańczowych i żółtych liści wciąż spadają nowe.

*

Tym jesiennym akcentem zamykamy pobyt w Arles i ruszamy na chwilę do Awinionu. Program jest krótki i konkretny: zjeść lunch (naleśniki z kozim serem, miodem i orzechami), rzucić okiem na pałac papieski oraz choć chwilę zatańczyć na moście. Udało się zrealizować w całości.

Potem wzdłuż rzeki, której źródła (w Vaucluse) opiewał Petrarka, jedziemy do Marsylii. Tam zawozimy bagaż do hotelu (w świetnym miejscu, w samym Starym Porcie), a potem koło dworca oddajemy samochód. Po raz drugi i ostatni wzięliśmy elektryczny. Kiedyś, na Maderze, sprawdzał się świetnie: ładowany przez noc w hotelu, jeździł potem bez problemu, w dodatku był hybrydą i na stromych drogach wyspy co chwila się doładowywał. W tym wskaźnik zużycia baterii leciał na łeb na szyję, stacje ładowania są rzadkie i nieprzyjazne klientowi, słowem udręka. W dodatku okolica, w której oddaje się auta w Marsylii to jeden wielki slums, pełno bezdomnych narkomanów, którzy śpią w dzień pod przęsłami kolejowego wiaduktu. W planie na ten dzień mieliśmy jeszcze muzeum (bo zamknięte w poniedziałek), a mają zdaje się ciekawe zbiory malarzy marsylskich i prowansalskich; liczyłem zwłaszcza na Félixa Ziem (z rodziny ormiańskiej z Polski) i Adolphe’a Monticellego (którego obrazami zachwycił się Rilke na wystawie w Pradze, oglądanej w przededniu jazdy do Wrocławia w roku 1907). Rezygnujemy jednak i idziemy się czegoś napić, żeby odreagować stres, związany z oddawaniem auta.

Naprzeciwko dworca hotel z barem. Zamawiam gin z tonikiem i koniak z coca-colą. Kelner wyciąga z lodówki butelkę coli i otwiera, ale z resztą ma problem, jakby w życiu nie słyszał o koniaku. W końcu wzywa na pomoc starszego patrona, a ten oznajmia, że w jego lokalu nie podaje się alkoholu pod żadną postacią. Muzułmanie.

Idziemy do następnego lokalu – Hotel de Paris i Café de Paris. Przyglądam się barowi i widzę, że stoją różne butelki (w pierwszym też stały, ale pewnie to były kolorowe syropy). Pytam, czy sprzedają alkohol. „Gdybyśmy nie sprzedawali, musielibyśmy następnego dnia zamknąć interes”. „Niekoniecznie, mówię, ci obok jakoś funkcjonują”. Po koniak barman musiał zejść do piwnicy, ale zamówienie zostało zrealizowane. Maria czuła się trochę nieswojo – okazało się, że jest jedyną kobietą w całym lokalu.

Potem schodzimy do Starego Portu. Wąskie uliczki, pełno ludzi na ulicach – trochę Murzynów, ale zdecydowanie przeważają Arabowie. Nie pracują w niedzielę, zajmują całe chodniki i ulice. Kiedy wieczorem poszliśmy portowym nabrzeżem na spacer, zobaczyliśmy kobietę, siedzącą na jakiejś cienkiej kołdrze, na której spało dwoje małych dzieci. Mają budzić litość czy tak na co dzień mieszkają, tuż nad głęboką wodą?

Poniedziałek, 28 października

W nocy głośno pracowały pojazdy, ale rano ulice czyściutkie. Znikło też legowisko kobiety ze śpiącymi na nabrzeżu dziećmi – był to zatem spektakl, obliczony na wzbudzenie współczucia niedzielnych spacerowiczów.

Zwiedzanie zaczynamy od marsylskiej opery – pierwszej na prowincji Francji. Obecny budynek pochodzi sprzed stu lat, ma fryz Antoine’a Bourdelle’a (autora pomnika Mickiewicza w Paryżu). Napis nad fryzem głosi: SZTUKA ŁĄCZY PIĘKNO AFRODYTY, RYTM APOLLA I RÓWNOWAGĘ PALLAS ATENY, A DONIZOSOWI ZAWDZIĘCZA RUCH I ŻYCIE.

Na tyłach opery „święta ulica”, rue Sainte. Pod numerem 18 w małym pensjonacie mieszkał w latach 1874-78 młody Józef Korzeniowski, który z marsylskiego portu wypływał w rejsy, głównie do Ameryki Środkowej, zbierając doświadczenia jako przyszły pisarz angielski. Dziś stoi tu zaniedbana, brzydka kamienica, pobazgrana hasłami solidarności z Gazą i Bejrutem.

Świętą ulicą dochodzimy do założonej w roku 1903 drukarni, a następne do opactwa patrona miasta, św. Wiktora. Opactwo, założone w V wieku, wokół krypty ze szczątkami świętych męczenników i groty, w której ponoć po raz drugi skonał Łazarz. Obok wielu dawnych relikwii kanonicznie poświadczona błękitna taśma z ornatu św. Jean-Marie Vianney’a, proboszcza z Ars, który był inspiracją dla Bernanosa przy pisaniu Pod słońcem Szatana, powieści, tak świetnie przełożonej przez Aleksandra Wata.

A naprzeciwko opactwa, pod numerem 140, duży dom, hôtel particulier (z widokiem z góry na Stary Port), budynek o ciekawej historii. W czasie I wojny mieszkał tu tajemniczy alchemista Fulcanelli (jest taki utwór gitarowy Franka Zappy But Who Was Fulcanelli?; tytuł nadal aktualny), a w roku 1940 – poeta Paul Valéry. „Między kryptą a wodą” – pisał tajemniczo o tym miejscu. I niech tak zostanie.

Bobkowski złościł się w portowej dzielnicy Marsylii na kocie łby, chaotyczny ruch i zgiełk oraz wiejący mistral. Towarzysz jego rowerowej wyprawy, warszawiak, miał celne skojarzenie: „Jędruś, jak pragnę zdrowia, to Nalewki” [8].

Czytam artykuł o marsylskich Żydach i sprawy zaczynają się układać. W roku 1941 Marsylię nazywano „nową Jerozolimą Morza Śródziemnego”. Żydzi mieszkali główne między dworcem a Starym Portem. 22-24 stycznia 1943 roku, dwa lata po pobycie Bobkowskiego w tym mieście, odbyła się wspólna operacja sił policyjnych francuskich i niemieckich, zwana „obławą marsylską”. Wysiedlono 20 tysięcy osób, Żydów wywieziono przeważnie wprost do obozów zagłady. Całe dzielnice, w których warunki sanitarne były złe, zrównano z ziemią. Kamienice, które stoją obecnie w dzielnicy Starego Portu, to rekonstrukcja z lat pięćdziesiątych. Miejsce Żydów zajęli z czasem Arabowie. Czy będzie kolejna obława?

*

Na koniec wyprawy wycieczka stateczkiem na wyspy archipelagu Frioul. Przepływamy obok Château d’If, ponurej fortecy, wsławionej ucieczką hrabiego Monte Christo, którą oglądaliśmy niedawno na filmie według powieści Dumasa. Wysiadamy na wyspie Ratonneau, gdzie stoi dawny szpital Caroline, od XVIII wieku do roku 1941 służący jako miejsce kwarantanny dla przybyszów z Bliskiego Wschodu i Afryki. Przypominam sobie czytany paręnaście lat temu raport o możliwych ulepszeniach w funkcjonowaniu portu Marsylii i lazaretu Frioul, jaki w roku 1902 podpisał swym nazwiskiem inspektor sanitarny, prof. Adrien Proust (ojciec Marcela).

Środa, 30 października

Mila Wysokinska pisząc w „Guardianie” o inauguracji warszawskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej cytuje odpowiedź twórcy projektu, amerykańskiego architekta Thomasa Phifera, na pytanie, co było dla niego najważniejsze: „Światło. Światło to dla mnie oświecenie. To otwarcie się myśli. Na swój sposób – oczyszczenie. Zwłaszcza tutaj” – a słowom tym towarzyszy gest w stronę mrocznej sylwetki Pałacu Kultury.

*

W „Wyborczej” Piotr Cieśliński omawia przyznane przez Fundację na rzecz Nauki Polskiej nagrody. Jedną z nich otrzymał prof. Marcin Wodziński za niekonwencjonalne badania nad chasydyzmem. Za to, że zwrócił uwagę „na nieoczywiste związki między geografią a duchowością czy ekspansją terytorialną a polityką”, że „zajął się kwestiami płci, codzienności życia chasydzkiego, aktywności gospodarczej, politycznej czy kulturalnej […]”. Ciekawe.

*

Timothy Garton Ash we wcześniejszym artykule na temat Ukrainy (Ukraine in Our Future), ze stycznia 2023, na jaki natrafiłem przeglądając w sieci nowy „New York Review of Books”, pisze o wyspie koło północnych wybrzeży Morza Czarnego, którą na XVI-wiecznej mapie Orteliusa oznaczono jako „Achillis ins[ula]”. Dzisiaj to Wyspa Żmijowa, która zasłynęła „nieśmiertelnym hasłem oporu”, wywieszonym przez broniących jej żołnierzy ukraińskiego garnizonu. Nazywano ją wyspą Achillesa, bo wedle legendy tutaj trafił po śmierci duch największego greckiego wojownika [9]. Ash przypomina, że Ukraińcy swoich żołnierzy najczęściej nazywają wojownikami, a na hasło „Chwała Ukrainie!” odpowiadają „Bohaterom chwała!”. Taki drobiazg historyczno-mitologiczny.

*

Wieczorem w Laboratorium im. Profesora Richarda Pipesa panel dyskusyjny (online) wokół książki Jana Olaszka Opozycyjność naukowców. Studia z dziejów Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk w PRL (IPN, Warszawa 2024). Olaszek jest młodym historykiem, który pisze obecnie dwutomową biografię Romana Zimanda. Książkę – o ładnym tytule, milcząco implikującym przeciwieństwo „dyspozycyjności naukowców” – przeczytałem w samolocie do Paryża (nie jest długa, 200 stron). Dzieli się na trzy części: sylwetki dwóch iblowskich opozycjonistów, Michała Głowińskiego i Zimanda oraz krótszy rozdział o konferencji Literatura – źle obecna, zorganizowanej w roku 1981 przez Inkę Brodzką, Janusza Sławińskiego i Zimanda.

Przyglądając się nazwiskom prawie czterdzieściorga uczestników dzisiejszego spotkania stwierdziłem, że jestem jedynym, który był referentem na tamtej konferencji, sprzed dokładnie 43 lat. A zaglądając do pokonferencyjnego tomu, wydanego w Londynie w roku 1984, widzę, że z grona 18 autorów, których referaty tam zamieszczono, zostało nas już tylko 8. Fakt, że byłem jedynym doktorem, wypromowanym przez Romana Zimanda, a recenzentem mojej pracy był Michał Głowiński, drugi bohater książki Olaszka, dodatkowo tłumaczy zainteresowanie, z jakim czytałem książkę, napisaną przez autora, młodszego od moich synów. I przy całym swym krytycyzmie i skłonności do surowej lektury muszę powiedzieć – z oczywistym zastrzeżeniem, że występuję tu w roli nie tyle historyka, co świadka i współuczestnika tamtych wydarzeń – że nie znajduję w Opozycyjności naukowców żadnych przekłamań, żadnych odstępstw od prawdy historycznej.

Jan Olaszek sporo miejsca, zgodnie z przyjętą metodologią, poświęca roztrząsaniom teoretycznym i terminologicznym na temat samizdatu i „tamizdatu”, dysydenckości, rewizjonizmu, opozycyjności, różnych obiegów literatury itp. Zarazem jednak sięga obficie i trafnie do źródeł archiwalnych, publicznych i prywatnych, starając się zrekonstruować swoisty fenomen, jakim był w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych IBL PAN.

Jeżeli czegoś mi w tej pracy zabrakło, to systematycznego zbadania edytorskich dziejów referatów, które z czasem dopiero złożyły się na tom, wydany pt. Literatura, źle obecna (Rekonesans). Okazałoby się wówczas, że referat Lidii Roli Samoobrona czy walka o nową treść? O funkcjach „Zapisu” i „Pulsu” ukazał się w roku 1982 w drugoobiegowym „Wezwaniu” i był debiutem młodej i zbyt wcześnie zmarłej autorki, która później publikowała jako Lidia Burska. Z kolei mój tekst o Józefie Mackiewiczu, zatytułowany Rekontra, który doczekał się wielu przedruków w rozmaitych pismach bezdebitowych i nawet stał się bodaj inspiracją dla twórców pewnego warszawskiego wydawnictwa niezależnego do nadania mu nazwy „Rekontra” – ukazał się w roku 1983 w paryskich wówczas „Zeszytach Literackich”. W ten sposób historia „literatury źle obecnej” szła w ślady swego tematu, korzystając wymiennie z możliwości publikowania bądź w drugim obiegu bądź na emigracji.

Czwartek, 31 października

Odezwał się autor muralu na Dobrej, którego pytałem, czy to on sam zamalował słowo RELIGIA (Spod powieki B, zapis z 2 października). Twierdzi, że nie – i dodaje, że w innej jego pracy w tekście „JEDYNE POWSTANIE JAKIE SIĘ UDAŁO, TO POWSTANIE TEGO MIASTA Z GRUZÓW” ktoś zamalował: „JEDYNE POWSTANIE JAKIE SIĘ UDAŁO”. Ciekawe, dlaczego akurat to przeszkadzało? I czy to ta sama cenzura?

Piątek, Wszystkich Świętych

W „Guardianie” stosowny do okresu między Haloweenem a Zaduszkami artykuł o wystawie Gothic Modern, która w tej chwili (do 26 stycznia) jest do obejrzenia w Ateneum w Helsinkach, a którą od ostatniego dnia lutego do połowy czerwca można będzie widzieć w muzeum narodowym w Oslo, zaś od 19 września do 11 stycznia 2026 w wiedeńskiej Albertinie. Podaję te daty, bo chyba warto się wybrać. Idea jest prosta: pokazać, do jakiego stopnia w sztuce przełomu wieków obecna była mroczna tradycja gotyckiej sztuki średniowiecznej i z początku Odrodzenia: takich artystów, jak Dürer, Cranach Starszy czy Holbein. Zarazem organizatorzy wystawy liczą na młodą publiczność, która sama z siebie interesuje się tym, co dziwaczne, szokujące, straszne; mają nadzieję przyciągnąć młodych widzów do oglądania artystów sprzed ponad stulecia.

Obok znanych prac, takich jak Autoportret z grającą na skrzypcach śmiercią Böcklina, drzeworyt Muncha Przy łożu śmierci czy Czaszka z palącym się papierosem van Gogha (pamiętam tłumek dzieciaków, tłoczący się pod tym obrazem w jego muzeum w Amsterdamie) pokazano na wystawie sporo mniej znanych, a bardzo ciekawych obrazów modernistycznych artystów skandynawskich. Zainteresowały mnie szczególnie dwa obrazy. Ogród Śmierci, namalowany przez Fina, Hugona Simberga, przedstawia uśmiechnięte szkielety w czarnych płaszczach, które troskliwie pielęgnują kwiaty doniczkowe w jakimś mistycznym Jardin des Plantes (rzecz powstała w roku 1896 w Paryżu). Z kolei Madonna z Dzieciątkiem Marianne Stokes (z domu Preindlsberger), austriackiej malarki działającej w Paryżu i Londynie, to sielankowa scena macierzyńska, zakłócona przez suche badyle kopru włoskiego i kolczaste gałęzie (głogu? wilczomlecza? tarniny?), będące zapowiedzią Męki, podobnie jak spowijające Dzieciątko giezłeczko zapowiada śmiertelny Całun.

JAN ZIELIŃSKI

[1] Alina Nowicka-Jeżowa, Homo Vator – Mundus – Mors. Studia z dziejów eschatologii literatury staropolskiej. Warszawa 1988, t. III, s. 72-73 i 192. Paralele prowadzą do Janicjusza, Kochanowskiego, Grochowskiego i Chruścińskiego.

[2] Federico Faggin, Oltre l’invisibile. Dove scienza e spiritualità si uniscono. Milano, Mondadori, 2024.

[3] Stale obawiam się jakiejś katastrofy… Korespondencja Stanisława Augusta z Marcellem Bacciarellim, tłum. Jan Maria Kłoczowski, oprac. Konrad Niemira, Warszawa, Muzeum Łazienki Królewskie, 2023 s. 85.

[4] Tamże, s. 69.

[5] Andrzej Bobkowski, Szkice piórkiem. Warszawa, CiS, 1995, s. 37.

[6] Tamże, s. 39.

[7] Tamże, s. 52.

[8] Bobkowski, tamże, s. 79.

[9] Wedle innych przekazów Tetyda przywiozła tutaj spod Troi ciało Achillesa. Por. Dictionary of Greek and Roman Geography, London 1854, s.v. Achille’os dromos.

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Cookie settings
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Cookie settings
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Cookies set by Google for logged in users.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

There is no cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

There is no cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Cookie settings