Z wielu powodów lubię książki ogłaszane przez oficynę Austeria wpasowaną w stary rynek krakowskiego Kazimierza, a dowodzoną przez Wojciecha Ornata, którego sylwetka zasługuje na osobny portret. Nie tylko dlatego, że swoją działalnością wpisuje się w długą tradycję manufaktur wydawniczych i księgarń na Kazimierzu, że jest dobrym duchem jego kultury oraz celebrantem pamięci historycznej tegoż miejsca, ale ponieważ jest osobowością nie tyle w słowie się „osobiejącą”, ile, nierzadko w bezinteresownym czynie, a czasem nieobliczalnych, to znaczy niekalkulujących czegokolwiek gestach. Austeryjna biblioteka przez niego powołana, powinna już być dawno poddana oglądowi bibliograficznemu i krytycznemu.
Lubię – to słowo dla mnie ważne i wcale nie odnoszę go do tego, co daje nam rynek konsumpcji oraz chwilowych pociech z sobą niesionych, ale do sfery wartości. Martwi mnie, że straciło ono swój mocny grunt w rozchwianej i nazbyt emocjonalnej sferze kultury masowej. Lubić coś lub kogoś, to doprawdy nie są przelewki w naszym rozkapryszonym, histerycznym, niekonsekwentnym i niestabilnym emocjonalnie byciu w świecie. Lubienie, że tak się wyrażę, jest wielkim równoważnikiem i stabilizatorem skrajnych uczuć ludzkich, wyrażających się między miłością, kochaniem, przyjaźnią, zażyłością, a nienawiścią, pogardą, niechęcią i wrogością.
Lubię więc książki Austerii z wielu powodów. Tym naczelnym są treści, jakie niosą w wehikule swojej litery, a drugim, poza wymienioną podszewką jest ich szata edytorska. A jest ona nietypowa i niezwyczajna, a rozpoznałby ją nawet ślepiec, a gruboskórny pomylić mógłby materię okładki z tkaniną. Wszystko, co w tej szacie pociągające i wymowne rozpościera się między ekskluzywnością a masowością, między elitaryzmem a egalitaryzmem, pietyzmem a rodzajem nonszalancji, kiedy to widzimy jak czytelnik tomiku wierszy lub szkiców ogłoszonych przez Ornatową oficynę wkłada książkę do tylnej kieszeni spodni lub bocznej kieszeni marynarki. Między rzeczą, która jest rarytasem i czymś wyjątkowym, a rzeczą uboczną, marginalną, między tym, co długotrwałe, a tym, co jest bytem epizodycznym, ubocznym. W pewnym sensie ta szata odpowiada gustowi everymana, jest królewską i zarazem żebraczą, noszącą znamię szarego piękna, ascetycznego dobrostanu.
Litera książek ogłaszanych przez tę oficynę dotyka niemal w każdym możliwym ujęciu – eseistycznym i poetyckim, publicystycznym i beletrystycznym, literaturoznawczym i krajoznawczym, intymistycznym i publicystycznym, historycznym i teologicznym, przyczynkarskim i epistolarnym – przeszłości, godziny naszego życia (jakże ona krótka!), ale również przyszłości. Ta ostatnia odzwierciedla się przede wszystkim w przestrogach, które formułuje dla nas, to, co było i co jest. Ale z przestrogą jest jak z Ikarem, tym Brueglowskim, który, kiedy spada, nikt tego nie słyszy, a każdy co najwyżej wzrusza ramionami i dalej krząta się wokół swojego kramu. Przestrogi się omija, a iluzje formułowane przez rozmaite propagandy łyka jak poranne powietrze.
Mam przywilej wyróżnionego w annałach tejże oficyny, bo podjęło mnie jej skrzydło wydawcze, ogłaszając trzy książeczki, a z drugiej podawcze, czyli to, które podaje mi do pokosztowania rozmaite cymelia wydawnicze. Te dwa skrzydła pozostają zresztą w ścisłym splocie, jako że wydane zostaje podanym, a podane zostało wydanym. Ostatnio pożarłem cztery cymelia, piszę pożarłem, gdyż kosztowanie jest co najwyżej prologiem do tego, co przerodzi się w ucztę, czyli obżarstwo.
Wracając do cymeliów, otóż są nimi Ballada o Alfredzie Łaszowskim i Ataman Petlura Andrzeja Stanisława Kowalczyka, Może niesłusznie. O Jerzym Zagórskim Pawła Bema i Epitafia dla przyjaciół Tadeusza Nyczka. Wcale nie udaję, że grzecznie, zachowując savoir vivre kosztowałem literę po literze tych książeczek. Żarłem je, gdyż widocznie wpasowały się w mój niezaspokojony głód opowieści dotyczących historycznych losów jednostek, całych formacji ludzkich oraz wspólnot, jak również natury czasu, który nie ma litości dla ludzkich dzieł oraz pamięci o nich. Historia żywi się okrutną przemocą wobec niewinnych (choć któż z nas jest bez winy?) oraz ich krwią, co od biedy jak chce Kowalczyk da się nazwać teatrem bestialskiego obrzędu. Czas z kolei jest jak każdy żywioł przyrody – zaciera ślady jak deszcz, wiatr i ogień. Autorzy, których tu wymieniłem posiadają dar wciągania czytelnika w swoją literę, która portretuje jednostki i szkicuje panoramy kataklizmów, a jednocześnie poprzez tę literę wyostrzają czytelniczy zmysł uwagi i czujności oraz podpowiadają: „Bacz, jak się zachowujesz, co wygłaszasz i jakie demony w ten sposób wzmacniasz”.
Mój komputer, w którym kreślę te słowa stoi na dużym biurku, wręcz ministerialnym, gdyby nie to, że przylega do ściany, a nie stoi frontem do petenta. Na tej ścianie zawieszona jest jednokondygnacyjna półka, na której ustawiłem te cztery książeczki chcąc, aby były na wyciągnięcie ręki. Są jak te rozmaite różdżki i wymyślne miotełki w rękach szamanów i czarowników, które przydają się w procederze gonienia demonów u przykrych ludzi, a przede wszystkim tych własnych.
Demonów historii, ideologii, literatury.
WOJCIECH KASS