Szanowny Panie Redaktorze,
ze wszystkich miejsc, w jakich nie bywam, miejscem najdobitniej obcym mojej naturze jest urząd. Urząd miasta, urząd stanu cywilnego, urząd skarbowy, urząd powiatowy – te nazwy brzmią w moim uchu bardziej egzotycznie niż Honsiu, Kiusiu, Hokkaido i Sikoku, zaś w urzędzie marszałkowskim nawet nigdy nie byłem. To znaczy byłem – wczoraj, przez jakieś dwie minuty (niespełna).
A było tak: pewien mój przyjaciel, poeta i wydawca, zapragnął wziąć udział w konkursie, ogłoszonym przez Urząd Marszałkowski, na najciekawsze wydawnictwo dotyczące walorów ziemi mazowieckiej. Postanowił zgłosić do konkursu antologię wierszy o urokach Mazowsza, a nie dowierzając poczcie (ostatnio na przesyłkę z sąsiedniej dzielnicy – priorytetową – czekał trzy tygodnie), zamierzał osobiście zanieść do urzędu swoje zgłoszenie wraz z rzeczoną antologią. Traf chciał, że właśnie wczoraj, gdy mijał termin składania wniosków konkursowych, przyjaciel mój musiał pilnie udać się do Torunia, toteż poprosił mnie, abym w jego zastępstwie zaniósł konkursowy pakiet do Urzędu Marszałkowskiego.
Urząd namierzyłem bez trudu. Ponieważ mieścił się w odległej części miasta, postanowiłem zadzwonić, by upewnić się, w jakich godzinach mogę dostarczyć zgłoszenie. To był, rzecz jasna, mój błąd, którego zwykle nie popełniam, albowiem zwykle nie dzwonię do urzędów. Zadzwoniłem – i zostałem połączony z automatycznym sekretarzem (tak! głos w automacie był męski), który zarysował przede mną sześć możliwych do wyboru rodzajów spraw, do których przypisane były kolejne numery: jeśli dzwonisz w sprawie takiej a takiej, naciśnij „jeden”… Panie Redaktorze – głos w słuchawce wymienił sześć możliwości i dalibóg nie potrafię powtórzyć ani jednej z nich, wiem natomiast, że żadna nie dotyczyła poematów o urodzie Mazowsza. Nie mogąc skomunikować się z przedstawicielem gatunku ludzkiego, postanowiłem po prostu pójść do urzędu, utwierdziwszy się w od dawna żywionym przekonaniu, że zadawanie pytań (z wyjątkiem pytań egzystencjalnych) prowadzi donikąd.
Za to niezadawanie pytań zaprowadziło mnie wprost pod drzwi instytucji, które – gdy tylko pod nimi stanąłem – same się przede mną otworzyły. Przyjąłem tę zdobycz cywilizacji z ulgą, albowiem masywności były takiej, że moje komarowe bicepsy nie poruszyłyby ich nawet o milimetr. Gdy znalazłem się w holu, zza przeszklonej szyby, która przede mną wyrosła, dobiegło pytanie (z czyich ust – nie umiałem stwierdzić), w jakiej mianowicie pojawiam się tu sprawie. W tej samej chwili zobaczyłem w szybie okienko, a w nim tułów kobiecy. Głowę niestety przesłaniał gruby pas biegnący jako dekoracja po szkle i kiedy stanąłem przy okienku, na wysokości oczu miałem – zamiast twarzy mojej rozmówczyni – pas szarości. Żeby więc nawiązać kontakt wzrokowy, a potem werbalny z ową postacią, musiałem schylić głowę tak, że rozmowa moja z przedstawicielką urzędu odbyła się – można powiedzieć – w ukłonie. Ryzykując zwichnięcie karku nie dłużej niż to konieczne, ustaliłem, że to przypodłogowe okienko jest właściwym miejscem na zostawienie zgłoszenia konkursowego, co też niezwłocznie uczyniłem.
Chwilę później byłem już wolnym Człowiekiem, Który Załatwił Sprawę Urzędową, toteż znalazłszy się znów na ulicy, odetchnąłem z ulgą i raźnym krokiem poszedłem przed siebie. A dzień był, Panie Redaktorze, tak piękny, że nie mogłem oprzeć się pokusie kupienia sobie po drodze brioszki z owocami – i zjedzenia jej wprost na chodniku, obsadzonym świeżymi bratkami – i tak mi było, Panie Redaktorze, lekko, wesoło i niefrasobliwie, że ni stąd, ni zowąd zaczęły się w mojej głowie układać strofy wiersza.
Wiersz ma tytuł Za plecami świętego Floriana – i opowiada o warszawskich muzykantach z podwórkowej kapeli. W pewnym sensie stanowi więc pochwałę ziemi mazowieckiej, ale nie będę go wysyłał na żaden konkurs, tylko zaraz prześlę go Panu przez gołębia pocztowego – wraz z dzisiejszym listem.
Piewca uroków Mazowsza FANTAZJANO