fbpx
HOME

Księga Przyjaciół

Jan Maria Kłoczowski Środa Popielcowa z Lebensteinem (w tle)
Ciało. Dla jednych worek Zła, zbrukana materia, dla innych emanacja Piękna, źródło radości. Ciało poddane działaniu Czasu zmienia się i wywołuje w nas coraz to nowe skojarzenia. Tym, którzy wierzą, że ten świat istnieje naprawdę, wzrok, słuch, węch, dotyk i smak pozwalają odróżnić Piękno od Brzydoty. Ciało kobiety, ciało mężczyzny... Kiedyś podobno jedno, za radą Zeusa podzielone na pół. Jakże trafna była intuicja Mary McCarthy, która ten mit odniosła kiedyś do „rozdwojonych” figur osiowych Lebensteina.
Anna Piwkowska Kławdia
Zawsze nad północnym morzem powraca do mnie morze Tomasza Manna. Czasami lodowato przejrzyste, a chwilami ciemne i wzburzone. Raz matowe, pozbawione blasku, a innym razem ze srebrnymi i różowymi prześwitami między szarostalowymi pniami buków. Upadek rodziny Budenbrooków był dla mnie zawsze upadkiem równie wstrząsającym jak zagłada domu Usherów. Lubeka powracała do mnie w snach, choć nigdy tam nie byłam, a w powieści ani razu nie pojawia się nazwa miasta. Rudowłosa Gerda, choć nie jestem pewna czy to ja obdarzyłam ją tycjanowskim kolorem włosów czy Tomasz Mann, wprowadzająca zamęt do kupieckiej rodziny swoimi skrzypcami i miłością do muzyki, a już szczególnie muzyki Wagnera, wydaje mi się rodzoną siostrą Kławdii Chauchaux.
Marek Radziwon Władimir Britaniszski
Kiedy widywaliśmy się z Władimirem Britaniszskim w Moskwie, pod koniec jego życia zdarzało się to dość często, wyglądał na człowieka starego, chociaż nie miał jeszcze osiemdziesiątki. Był brodaty, chudy i przygarbiony, sprawiał wrażenie proroka. Ale poruszał się szybko, zamaszyście. Lubiłem te spotkania, ale jednocześnie nie lubiłem – nie samych spotkań przecież, ale zawstydzenia, jakie mi przy nich zawsze towarzyszyło. Spotykałem się z niezwykłym poetą, tłumaczem i znawcą literatury, jeszcze silniej czułem, że obcuję z głębokim mędrcem, trochę dziwakiem poruszającym się powoli poza głównym nurtem życia, gdzieś po poboczach codzienności. Nie bardzo wiedziałem, jak reagować na jego naturalną, wyciszoną skromność. Widać ją było w każdym geście, wyczuwało się ją na przykład w sposobie mówienia o Astafjewej – często mówił o jej poezji, uważał ją za wybitną poetkę, a o sobie nie mówił nigdy, a już z pewnością nie nazwałby sam siebie poetą, pisarzem.
Janusz Majcherek Buszujący w zbożu
Pierwsze spotkanie z Holdenem Caulfieldem? Tak jak należy: w piętnastym roku życia. W ósmej klasie szkoły podstawowej zjawiła się praktykantka z polonistyki. Gdy poprosiła, żeby zwracać się do niej po imieniu — Magda — poczuliśmy, że będzie, jak się wtedy mówiło, fajowo. I było, zwłaszcza po lekcjach. Magda nakłoniła nas — to znaczy paru kumpli ciekawych literatury — do wspólnego czytania współczesnej poezji, z czego urodził się efemeryczny teatrzyk. Pośród poprzewracanych krzeseł — bo mieliśmy jednak swoje nastoletnie wyobrażenie o awangardzie — mówiliśmy wiersze Różewicza, według mojej, że tak powiem, koncepcji. Były też potańcówki. Magda przynosiła zagraniczne płyty, wśród nich muzykę do Ostatniego tanga w Paryżu. Tenorowe brzmienie saksofonu Gato Barbierego czarowało nas i uwodziło. Smakowaliśmy nowe nazwisko: Bertolucci.
Beata Bolesławska-Lewandowska Zygmunt Mycielski i muzyka w Izraelu
Mycielski jechał do Izraela z niekłamanym zaciekawieniem, trochę jak do „niepisanej, polskiej w znacznej mierze kolonii nad Morzem Śródziemnym”. Mieszkało tam przecież wielu polskich muzyków, których znał sprzed wojny, a którzy wyjechali wówczas jeszcze do Palestyny, aby zasilić szeregi utworzonej tam w 1936 roku przez wybitnego polskiego skrzypka Bronisława Hubermana orkiestry symfonicznej. Orkiestry, która wkrótce miała stać się jedną z najlepszych orkiestr świata. Dziś na stronie internetowej Izraelskiej Orkiestry Filharmonicznej można przeczytać nie tylko o tym, że utworzył ją Huberman, ale i że w pierwszej dekadzie jej istnienia dominującymi wśród muzyków językami były niemiecki, polski, węgierski i rosyjski, a tylko muzycy młodszego pokolenia umieli posługiwać się hebrajskim.
Renata Gorczyńska Pięć gwiazdek
Palę (dużo), piję (mało) i klnę. Jak jakiś żul. Sama się sobie dziwię, że się tak z latami rozklęłam. Powodów niby dużo, natury ogólnej i szczególnej, każdy niech sobie dopisze, co mu leży na wątrobie. Wprawdzie nakładam sobie namordnik w eleganckim towarzystwie i hamuję się przy jednej z moich przyjaciółek, która słowa na pięć gwiazdek używa jedynie w sytuacjach ekstremalnych, to jednak nie da się ukryć, że aż bulgoce we mnie na co dzień i od święta. Jakby tego było mi mało, klnę nie tylko w języku Reja i Kochanowskiego, ale Chaucera i Szekspira. Chętnie zaglądam do specjalistycznego słowniczka pod wdzięczną nazwą "The F-Word", nieodzownego przy tłumaczeniu współczesnej prozy anglosaskiej. Jakże istotne są towarzyszące mu przyimki!
Paweł Bem „Ale”. Miłość w drodze 
Francis Dodd urodził się w 1874 roku w Walii jako syn pastora. Był malarzem, rysownikiem, akwaforcistą, zapamiętano go głównie jako portrecistę. Fachu uczył się w Glasgow. Jeszcze przed końcem wieku zdążył odbyć podróże po Francji, Włoszech i Hiszpanii. W 1904 osiadł w londyńskim Blackheath. Podczas I wojny światowej został mianowany „oficjalnym artystą wojennym”. Służąc na froncie zachodnim, stworzył wiele portretów upamiętniających ważnych wojskowych. Kultura armii. W 1917 roku wyszła nawet zgrabna książeczka: Generals of the British Navy. Portraits in Colours by Francis Dodd. A rok później analogiczna pozycja poświęcona admirałom. Nie wiem, co artysta przeżył podczas służby. Myślę, że wojna doświadczyła go okrutnie. Pozornie beznamiętne portrety kryły dławioną traumę. Mundury, odznaczenia, lampasy. Atrybuty czasu śmierci.
Andrzej Bart Z ostatniej chwili (Notatki do powieści „Dybuk mniemany”) I
Nie dalej jak wczoraj odwiedził mnie człowiek, który jak myślę, jest mi życzliwy, i to nie tylko dlatego, że pragnie abym go sportretował. – Chcę, abyś mnie dobrze zrozumiał. Przyleciałem do ciebie ze świata z nadzieją, że pozwolisz mi przetrwać, że ktoś, kiedy mnie już nie będzie, przeczyta o mnie i może pokocha. – Czyli tylko słucham? – I budujesz mnie sobie w myślach. O takim Cheopsie wiemy cokolwiek tylko dlatego, że w porę pomyślał o wyrazistym nagrobku. Nie wymagam od ciebie tysięcy lat, ale będę wdzięczny, jeśli chociaż na chwilę przedłużysz moje istnienie. Czy dobrze widzę, boisz się straty czasu? Myślałem akurat, gdzie go wziąć na obiad, lecz pokiwałem głową, że tak, może jest w tym trochę racji. – Rozumiem, że podświadomie martwi cię możliwość rozsławienia mnie. – Niby dlaczego? – Teraz dopiero mnie zaciekawił.
Anna Arno Tajemnica nestorki
Jeanne Calment chętnie opowiadała tę historię: była dziewczynką, kiedy do sklepiku prowadzonego przez jej rodzinę przyszedł Vincent van Gogh. Zaopatrywał się tutaj w płótna, dotykał je i wybierał. Na dziewczynce zrobił jak najgorsze wrażenie: brzydki, grubiański, cuchnął alkoholem. „Mówiliśmy o nim: świrus”. W 1990 roku Calment powtórzyła swoje wspomnienie w kanadyjskim filmie dla dzieci Vincent i ja. Miała wówczas sto czternaście lat, a rozmówczyni wykrzykiwała pytania prosto do ucha. W jej wspomnieniach pojawiały się wariacje i nieścisłości. Twierdziła, że malarza obsługiwał jej tata. Tymczasem ojciec Calment nie był sklepikarzem, lecz budowniczym statków. Innym razem opowiadała, że to mąż wywołał ją z zaplecza, by jej przedstawić artystę. To niemożliwe, gdyż w 1890, roku śmierci van Gogha, Calment była jeszcze dzieckiem. Ale przecież nie takie pomyłki zdarzają się ludziom w pewnym wieku. 
Marek Zagańczyk „Żegnaj Chips” Jamesa Hiltona
Trafiłem na tę książkę przypadkiem, a więc najlepiej jak można, czytając Młodego Philby’ego. Robert Littell pisał, że Kim Philby przesyłał Rosjanom wiadomości, szyfrując je za pomocą głośnej książki Hiltona Zaginiony horyzont. „Wykorzystywał tę powieść, zarówno w wydaniu broszurowym, jak i w twardej oprawie, (numer strony, numer wiersza, numer litery), gdy komunikował się ze swoim radzieckim prowadzącym, londyńskim rezydentem, którego znał jako Ottona. Planował, że kiedy już dotrze do Moskwy, w taki sam sposób będzie się kontaktował z przyjaciółmi ojca z Londynu”. Bo, i to jest główna teza powieści Littella, Philby był tak naprawdę nie podwójnym, ale potrójnym agentem i przynajmniej od pewnego czasu znów działał na rzecz Anglików.

To, co zazwyczaj nazywamy przyjaźnią i przyjaciółmi, to są jeno znajomości i zażyłości zawiązane dla jakiejś okazji lub dogodności. W przyjaźni, o której mówię, zlewają się one i stapiają jedna z drugą w aliażu tak doskonałym, że zacierają i gubią bez śladu szew, który je połączył […]. „Bo to był on; bo to byłem ja”.
Michel de Montaigne

Warto również przeczytać...
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego
Cenimy państwa prywatność
Ustawienia ciastek
Do poprawnego działania naszej strony niezbędne są niektóre pliki cookies. Zachęcamy również do wyrażenia zgody na użycie plików cookie narzędzi analitycznych. Więcej informacji znajdą państwo w polityce prywatności.
Dostosuj Tylko wymagane Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek
Dostosuj zgody
„Niezbędne” pliki cookie są wymagane dla działania strony. Zgoda na pozostałe kategorie, pomoże nam ulepszać działanie serwisu. Firmy trzecie, np.: Google, również zapisują pliki cookie. Więcej informacji: użycie danych oraz prywatność. Pliki cookie Google dla zalogowanych użytkowników.
Niezbędne pliki cookies są konieczne do prawidłowego działania witryny.
Przechowują dane narzędzi analitycznych, np.: Google Analytics.
Przechowują dane związane z działaniem reklam.
Umożliwia wysyłanie do Google danych użytkownika związanych z reklamami.

Brak plików cookies.

Umożliwia wyświetlanie reklam spersonalizowanych.

Brak plików cookies.

Zapisz ustawienia Akceptuj wszystko
Ustawienia ciastek