Jakub Dolatowski
Porosty
Czytywałem książki matematyczne, i zasadnicze, i popularne, przypominam sobie Bołtiańskiego i Jefremowicza, Coxetera, Couranta, Hilberta i Cohn-Vossena, Sierpińskiego czy Weyla. „Czytanie” to może termin nie całkiem odpowiedni, bo takie książki trzeba, by w ogóle posuwać się w lekturze, rozgryzać, odtwarzać sobie w głowie drogę, jaką szli autorzy. W szkole w tych czasach mieliśmy podręczniki do matematyki, myślę, najlepsze z możliwych, bo dotykające istoty, prowadzące szlakiem aksjomatów i pasma logicznie wysnuwanych twierdzeń [...] Mieliśmy do podstaw geometrii właśnie taki świetny podręcznik Zofii Krygowskiej, no a lekcje matematyki miała z nami profesor Gorylukowa, promieniująca energią i radością, jaką zapewne rodziło w niej już samo to, że jest matematyczką. Podczas świetlistych godzin matematyki odsłaniała przed nami to, jak rozmaite struktury bada matematyka, przywołując od czasu do czasu – to jednak była szkoła – któreś z nas do tablicy, a robiła to celnym rzutem kawałka kredy, od swej katedry w kierunku wybranej uczniowskiej ławki, no i tę kredę trzeba było wtedy schwytać, by – już z nią w palcach – ruszyć ku pionowej, zielonej płaszczyźnie, obrzeżonej u dołu długą, wklęśle wyfrezowaną listwą na kawałki kredy i na wilgotną ścierkę, do zmazywania zapisów już niepotrzebnych albo błędnych.