Marcin Sabiniewicz
Brodski bliski i daleki
Takiego głosu, takiego „ja” poetyckiego polska (ani rosyjska) poezja wcześniej nie znały. Władczy, niekiedy arogancki czy wręcz bluźnierczy, pełen niewyczerpanej energii, posługujący się ironią jako narzędziem ekspansji, Brodski pisał (i zachowywał się) tak, jakby był ucieleśnionym imperium. Z upodobaniem cytował Mandelsztama: „Natura – to też Rzym, w nim rys jej rzeczywisty”. Słowa obrabiał, jakby były z kamieni, kładzionych na dłużej niż będzie istniał znany nam świat, bo tak chyba trzeba rozumieć linijki o literach na kartce papieru, które będą „na białym czernieć, dopóki białe istnieje i potem”. Nie dążył do zerwania z tradycją – jego pokolenie dość się naoglądało skutków niemal całkowitego zniszczenia przeszłości w Związku Radzieckim – ale do nawiązania rozmowy z poprzednikami – czy byli nimi Dzierżawin, czy John Donne. Kiedy recytował, a właściwie wykrzykiwał przyjacielowi, stojąc w kolejce w Leningradzie, świeżo napisaną "Wielką Elegię dla Johna Donne’a", wiersz, w którym znalazł własny, nowy ton, a więc ponownie odkrył świat, który odtąd nigdy nie miał być taki sam, był Rimbaudem à rebours.